"Chcę partyjnie żyć, pracować i walczyć", czyli o Ryszardzie Kapuścińskim inaczej Nasz Dziennik, 2009-06-16 Po 1989 roku nastała w Polsce moda na wszelkiego rodzaju sztuczne "autorytety". Partia komunistyczna sypała się w oczach, zresztą dla nikogo normalnego działacz PPR/PZPR nigdy nie mógł być autorytetem z racji dokonanego wyboru i pełnionych funkcji. O rząd dusz walczyła więc bardzo wąska grupa ludzi, zaangażowanych w latach 1976-1989 w opozycji. Największe znaczenie spośród nich - na skutek splotu wielu różnych okoliczności - miały osoby, które same wywodziły swój rodowód nie tyle z opozycji jako takiej, ale z "opozycji demokratycznej". Pozytywne konotacje tego epitetu miały wynikać z gry słów - ktoś, kto działał w "opozycji", w dodatku "demokratycznej", z założenia miał być lepszy od tego, kto w tej (a ściślej: dokładnie "w tej") opozycji nie był. Ponadto ktoś taki z tego samego założenia nie mógł być demokratą, bo ten przymiotnik został niejako zastrzeżony dla uzurpatorów. Jednakże działaczom tejże opozycji (jakże często o bardzo zwichrowanych życiorysach) bardzo brakowało poparcia zewnętrznego, spoza własnego kręgu. Tak doszło do masowego przygarniania (a pośmiertnie - nawet do zawłaszczania) ludzi nauki, kultury czy sztuki, którzy nadaliby dużo większego znaczenia rachitycznym strukturom tejże "opozycji demokratycznej". Od tej pory mamy do czynienia ze swoistą symbiozą - "autorytety" służą na ogół wiernie nowemu środowisku, które przejęło rząd dusz, a środowisko, które je przygarnęło, umacnia ich pozycję i neguje wszystko, co mogłoby rzucić jakikolwiek cień na wybrańców. Od tej pory ich stalinowska, ubecka czy partyjna przeszłość nie ma już żadnego znaczenia. Nie wolno im przypominać i wypominać nagannych faktów i takich elementów życiorysu, które mogą być dla "autorytetów" w oczach opinii publicznej szkodliwe. To zaś, co zostanie w jakiś sposób ujawnione i przypomniane, zagłusza się przez bagatelizowanie zła i wywoływanie nagonki na tych, którzy "nieelegancko grzebią w życiorysach". W ostatnich latach nasila się zjawisko kreowania już nie tylko autorytetów w ogóle, ale "autorytetów moralnych", czyli takich, które mają stać się dla nas wzorem postępowania. Tym bardziej należy uważać, kto i dlaczego tak mówi o swoich wybrańcach i dlaczego stara się stosować metodę "lisiego ogona" - zamiatania wszystkiego, co niewygodne i nieprzyjemne, pod dywan, jak zapomniane śmieci. Od takich spraw jednakże nie da się uciec, prędzej czy później wychodzą one na jaw i pozostaje poczucie wstydu. A przecież bardzo łatwo tego uniknąć - wystarczy nie kreować sztucznych autorytetów, a tam, gdzie one są, należy pisać prawdę. Wiemy przecież, że nikt nie jest doskonały. "Bohater swoich tekstów" Jako przykład niech nam posłuży osoba Ryszarda Kapuścińskiego. Do zajęcia się nim skłoniła mnie konferencja poświęcona pisarzowi na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego (UKSW), która miała miejsce w czwartą rocznicę śmierci Jana Pawła II, w auli jego imienia. Tytułem konferencji stały się słowa pisarza: "Jestem bohaterem wszystkich swoich tekstów, które zaświadczam sobą". Słowa to wielce wzniosłe i zobowiązujące, można było zatem oczekiwać szczerego odniesienia się nie tylko do wielkiego dorobku Kapuścińskiego jako pisarza o światowej sławie, ale też do kart z jego życia i twórczości całkowicie przemilczanych. Po prezentacji multimedialnej poświęconej pisarzowi odbyło się spotkanie z panią Alicją Kapuścińską, żoną pisarza. W takich przypadkach oczywiste jest, że żona mówić będzie ciepło o najbliższej osobie, choć spodziewałem się, iż dowiemy się bardziej ciekawych rzeczy niż wspominanie męża przez żonę (na poziomie nieistotnych drobiazgów). Do stylu wspomnień dopasował się, niestety, dr Piotr Müldner-Nieckowski (z UKSW), który nie chciał (lub nie umiał) wydobyć ze swej interlokutorki myśli głębszych, analiz, kontekstu tworzonych prac. Sam co chwila podkreślał swą znajomość z pisarzem, mówiąc: "Ryszard powiedział", "Ryszard mówił". W pewnym momencie nawet zrobiło się ciekawie, gdy prowadzący rozmowę nawiązał do czasów, w jakich Kapuściński tworzył swe dzieła, używając mocnego określenia: "czas komuny". Prawie... opozycjonista Ale były to nadzieje bez pokrycia, choć dr Müldner-Nieckowski usiłował przekonać salę, że Kapuściński "nie najlepiej był widziany" przez władze, co miało sugerować, że był prawie opozycjonistą. Do tego głosu dołączył też prof. Zygmunt Ziątek (z Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk), który określił to znacznie mocniej: "był źle widziany przez władze" (bo przecież określenie "nie najlepiej" jest znacznie słabsze niż "źle"). Wtórowała im w tym żona pisarza, która stwierdziła, że "nie poddał się weryfikacji i zrezygnował z pracy etatowej". Nie mogliśmy się wprawdzie dowiedzieć, na czym owe szykany ze strony władzy miały polegać i co to była za weryfikacja, ale to według dyskutantów powinno nam wystarczyć. Ale jeden przykład padł, co należy gwoli ścisłości przypomnieć. Mianowicie ową szykaną ze strony władz miało być zdjęcie z jakiegoś zjazdu reżimowego Związku Literatów Polskich (z połowy lat 80.) zamieszczone w "Trybunie Ludu", organie KC PZPR. Ale przecież to świadczyło wyłącznie o wyjątkowym docenianiu pisarza przez władze komunistyczne, albowiem w reżimowej gadzinówce nic nie mogło się ukazać bez akceptacji odpowiednich czynników ideologicznych. Oczywiście, dla kogoś, kto nigdy nie chciał mieć do czynienia z komuną, w żadnej formie, takie zdjęcie faktycznie byłoby kompromitacją. Ale Kapuściński był partyjnym towarzyszem prawie przez trzy dekady, czyli przez większość swego dorosłego życia... Możliwości odniesienia się do początków jego kariery było dużo. Na przykład Alicja Kapuścińska wspomniała o jego prawie nieznanym dorobku poetyckim: "jego wiersze były jego bardzo intymną twórczością". Nie padło ani jedno słowo o wierszach stalinowskich, jak choćby tym poświęconym jednemu z największych ludobójców komunistycznych. Komu? Oczywiście tow. Feliksowi Edmundowiczowi Dzierżyńskiemu. W wierszu "Brygada Dzierżyńskiego" młody poeta Kapuściński sławił niezwykłą "czujność" satrapy: Przyszedł w słowach Sekretarza Partii na hutę - Towarzysz Dzierżyński. Nie postacią w płaszczu skórzanym, nie twarzą z siwiejącą bródką, lecz uporem, czujnością nieznaną, ludzką wiarą - w pamięci im utkwił. Dlaczego żaden z obecnych krytyków literackich nawet słowem nie wspomniał o takich "dziełach" pisarza? Nie wiemy. Żonie trudno się dziwić, wolała to przemilczeć. Nie chciała krytycznie podejść do tamtego etapu jego twórczo
Zgłoś do moderatora
Cytuj
Odpowiedz