Czyli Jarmush w swoim żwyiole - po dwóch godzinach przynudzania, akcja wraca do punktu wyjścia, a na ekranie pojawiają się napisy końcowe, pozostawiając widza z niczym - a raczej z wrażeniem, że stracił dwie godziny na podglądanie historii, która nic w jego życie nie wniosła. Kiedy zaczęłam koleżance opowiadać fabułę Broken Flowers, zainteresowało ją to na tyle, że stwierdziła, że mogę spokojnie zdradzić finał całej historii, bo raczej i tak tego filmu nie obejrzy - jak jej powiedziałam jak się film kończy, nie mogła uwierzyć i myślała, że jest to taka mała zachęta, jednak do obejrzenia filmu... Po seansie stwierdziła tylko: nie ściemniałaś, ten film naprawdę kończy się tam gdzie zaczął. Może dla niektórych jest to sztuka wyższych lotów, dla mnie - dość przewidywalna startegia, taka sama w każdym filmie. Jarmush zawsze zostawia nas nienasyconych..
Zgłoś do moderatora
Cytuj
Odpowiedz