Był Gołota, był popularny boks. Jest Pudzian, to nagle kolejne gale MMA biją rekordy popularności w telewizji. I nagle coraz dziwniejsi "zawodnicy” trafiają do klatki.
Dawno, dawno temu…
A mało kto wie, że korzenie tego sportu sięgają właściwie czasów starożytnych. W Grecji uprawiano wówczas pankration; połączenie boksu i zapasów. W programie igrzysk olimpijskich ta dyscyplina pojawiła się już w 648 r. p.n.e.
Współczesne MMA swoimi początkami sięga lat 20. ubiegłego stulecia, kiedy w Brazylii organizowano dzikie turnieje vale tudo. Pół wieku później "wszechstylowa” walka wręcz zaczęła opanowywać Japonię, a następnie USA. Dziś MMA to kilkanaście milionów fanów na całym świecie. Z czego kilkaset tysięcy mieszka w Polsce. – Z pewnością ogromny wpływ na to mają walki celebrytów. Takie postacie jak Mariusz Pudzianowski czy Przemysław Saleta są gwarancją pełnej hali – dodaje Adamczyk.
Byle nie gryźć
A ci czasami potrafią wyczyniać niestworzone rzeczy. Bo w MMA ma królować, podobnie jak w boksie zawodowym, show. Dlatego nie zawsze wygrywają w nim najlepsi. – Rzeczywiście, praca sędziów wzbudza bardzo dużo kontrowersji. Ogólnie mówiąc, największe wrażenie na arbitrach robią trafione ciosy, obalenia, dźwignie i duszenia – wylicza Adamczyk. – Ważne są również ostatnie minuty rundy, które pozwalają przypomnieć sędziom, kto jest lepszy.
Podziemny krąg
Pierwsza z nich odbyła się 27 lutego 2004 r. w warszawskiej restauracji Champions. Nieco ponad setka widzów, ośmiu zawodników – wszystko to wyglądało bardziej jak kolejna część "Podziemnego Kręgu” niż gala KSW. Pół roku później odbyła się druga Konfrontacja Sztuk Walki. Była to wyjątkowa impreza, bowiem po raz pierwszy w Polsce pojawił się na niej zawodnik zagraniczny. Jurij Filipczuk okazał się dość przeciętnym fighterem i Krzysztof Mila nie miał problemów z pokonaniem Ukraińca. Później przez KSW przewinęło się dziesiątki cudzoziemców ze wszystkich kontynentów, ale Filipczuk już na zawsze zapisał się w historii MMA w Polsce.