Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Wojewódzki Urząd Pracy

Piotr Choroś przebiegł Rzeźnika „Ultra”: Pod koniec są halucynacje

Rozmowa z Piotrem Chorosiem, lubelskim urzędnikiem, uczestnikiem biegu Rzeźnik „Ultra”
Piotr Choroś przebiegł Rzeźnika „Ultra”: Pod koniec są halucynacje

• Co czułeś dobiegając do mety po pokonaniu 135 kilometrów?


- Właściwie to 141 kilometrów. Trasa była pokonywana po raz pierwszy i okazało się, że nie do końca dobrze była zmierzona. Chociaż przy takim dystansie 6 kilometrów wielkiej różnicy nie robi. To jedno z fajniejszych wspomnień z ostatniego okresu mojego życia. Oczywiście totalne zmęczenie, ból fizyczny w nogach niewyobrażalny. A z drugiej strony udowodnienie samemu sobie, że jednak można. Euforia, spełnienie i poczucie, że zrobiło się coś wielkiego, przynajmniej dla siebie.

Dla większości ludzi ten dystans brzmi jak szaleństwo. Tutaj dochodzi jeszcze element gór. Nie bez kozery zawody nazywają się Bieg Rzeźnika „Ultra”. Co to w ogóle za bieg?


- Trochę ciężko go porównać z biegami płaskimi, szczególnie po asfalcie, typu maraton. Bardzo duże znaczenie ma tutaj pogoda. W przypadku takich biegów, jeśli on będzie się odbywał cyklicznie, to ciężko będzie też porównywać wyniki z roku na rok, bo przy takiej odległości to jest bardzo istotne czy np. świeci słońce, czy pada.


• A jak świeci słońce, to dla biegacza lepiej czy gorzej?


- Dużo gorzej, przynajmniej dla większości osób. Słońce odbiera siły. Biegnięcie tak długiego dystansu po górach w temperaturze 20-kilku stopni i przy świecącym słońcu - to zabija. Na tym biegu jednym z elementów, który doprowadził do tego, że tak mało osób go skończyło, było właśnie słońce, które rano jeszcze nie doskwierało, ale w pewnym momencie wyszło i tak przypaliło, że biegnąc po połoninach ścięło mnie totalnie. W Bieszczadach dodatkowo rozwalić imprezę może także deszcz.

• A nie jest przyjemniej biec w deszczu, który chłodzi ciało?

- Na początku tak. Ale potem przy zbiegach, kiedy podłoże robi się śliskie, jest bardzo niebezpiecznie. Trzy tygodnie przed biegiem byłem w Bieszczadach, gdzie właściwie przez cały dzień lało. Zbiegaliśmy grupą ze znajomymi i ciągle ktoś się wywracał. Brodzenie w błocie, takie że noga ci utknie, to już nie jest wielki problem. Wyjmujesz i biegniesz dalej. Ale bezpieczeństwo w deszczu jest bardzo wątpliwe.

• Przebiegłeś trasę w 23,5 godziny. Miałeś jakieś przygody po drodze?


- Najbardziej traumatycznym przeżyciem było, kiedy gdzieś na około 70-tym kilometrze się wywróciłem. Przechodziłem przez wielki, zwalony pień drzewa, który był bardzo mokry i się pośliznąłem. Ból piszczela czułem po biegu przez następne dwa tygodnie. Dopiero kilka dni temu zeszła mi opuchlizna.

• Po tym, jak się wywróciłeś jeszcze musiałeś przebiec ponad 60 kilometrów, właściwie z kontuzją.

- Kontuzja wielka to nie była, bo nic sobie nie złamałem, ale przy każdym kroku to czułem. I tylko zastanawiałem się, jak to rano będzie wyglądało, bo jak się biegnie w euforii, działają endorfiny, to pewne rzeczy można sobie uszkodzić nawet o tym nie wiedząc. Poza tym było jeszcze coś: halucynacje pod koniec biegu. Ze zmęczenia, z niewyspania. Pierwszy raz doświadczyłem czegoś takiego. Zachodzi słońce, robi się coraz ciemniej, biegniesz przez las i w pewnym momencie widzisz takie twarze rozwieszone pomiędzy drzewami. Pierwsza myśl to było: a spoko, pewnie jest jakaś akcja artystyczna.

• Ale poważnie tak myślałeś?

- No poważnie. Biegłem totalnie na granicy wytrzymałości i zastanawiałem się jak oni rozwiesili te twarze. Myślałem, że pewnie są wydrukowane na takiej przezroczystej folii, na żyłkach rozciągnięte. Fajna akcja, w środku lasu, w parku narodowym. A potem zaczęło mi się wydawać, że widzę wielkie rzeźby z drzew. Ale dobiegałem do jakiegoś miejsca i okazywało się, że to po prostu zwalona kłoda. Pomyślałem: coś mi się z głową przestawia. Oczywiście uświadomienie sobie tego nie spowodowało, że mniej takich rzeczy widziałem, ale już rozumiałem, że to nie jest żadna akcja artystyczna.

• Czyli fizycznie jeszcze dawałeś radę, ale głowa zaczynała powoli odmawiać posłuszeństwa.


- To było dla mnie pierwsze doświadczenie tak ekstremalnego biegu i wydaje mi się, że w pewnym momencie nie liczą się już siły fizyczne. Bo ja już sił zupełnie nie miałem od setnego kilometra.

• A czy jest jakaś granica, kiedy czujesz, że za chwilę stracisz przytomność?

- Pod koniec biegu miałem takie myśli. Dobrze, że ten ostatni odcinek biegłem z chłopakiem, którego spotkałem na trasie. Sam na pewno bym nie podjął się biegnięcia tych ostatnich 15-16 kilometrów. To było już na granicy bezpieczeństwa. Pewnie jakbym tam był sam, to bym się położył i poszedł spać.

• Ile osób ukończyło bieg?
- W ustalonym limicie, który wynosił 24 godziny zmieściło się 16 osób, a całą trasę przebiegło 17. Na starcie było zaś 248 osób. Jechałem tam oczywiście z myślą, żeby ukończyć bieg, ale nie spodziewałem się aż takiej trudności. Pierwszy moment, kiedy zaczęło mi się wydawać, że coś jest nie tak, był na pierwszym punkcie po około 50 kilometrze. Okazało się, że byłem na 20-którymś miejscu. Nie jestem sportowcem zawodowcem. Pomyślałem, że albo ja za szybko biegnę, albo zgłosili się słabi zawodnicy, ale to drugie to raczej mało prawdopodobne.

• A nie nudzisz się biegając tak długie dystanse? Co oprócz biegnięcia można robić przez ponad 23 godziny?


- Czasami słucham muzyki. Poza tym w domu nie mam czasu czytać gazet, więc za pomocą programu, który zamienia tekst na słowa, nagrywam sobie pliki mp3. Audiobooki też próbowałem, ale według mnie trochę za wolno tam mówią i kiedy biegnę tracę wątek. Poza tym teraz, w Rzeźniku „Ultra” przez jakieś 10 godzin biegliśmy we dwóch, więc dużo rozmawialiśmy. To też bieg fajny krajobrazowo, zaczyna i kończy się w Cisnej, biegnie się po szczytach, po granicy kraju, po połoninach. Jak ktoś lubi chodzenie po górach, to się nie znudzi.


• Rok wcześniej biegłeś w „zwykłym” Rzeźniku, na dystansie ponad 70 kilometrów. Rozumiem, że to było za mało?


- Bieg Rzeźnika, z perspektywy tego biegu, nie jest tak wielkim wyzwaniem. Oczywiście można się też skatować totalnie i potem przez trzy tygodnie do siebie dochodzić. Kwestia tego, w jakim czasie się go ukończy. Z mojej perspektywy ukończenie Biegu Rzeźnika w limicie czasu to nie jest żaden problem. Generalnie każdy zdrowy biegacz mający doświadczenie maratońskie powinien umieć to zrobić.

• A po Rzeźniku „Ultra” długo dochodziłeś do siebie?


- To bardzo ciekawe, bo bardzo szybko. Poza piszczelem, którego ból odczuwałem, nie było innych problemów. Jak skończyłem bieg miałem bardzo spuchnięte stopy, kolano, które zaczęło strasznie mnie boleć w połowie trasy. Ale wróciłem następnego dnia samochodem do Lublina, następnego poszedłem do pracy i normalnie mogłem po schodach wchodzić i schodzić. Miałem biegi, po których bywało gorzej.

• Pamiętasz jeszcze początki swojego biegania?


- Wszystko zaczęło się co najmniej 7-8 lat temu kiedy jeszcze pracowałem w Ośrodku Brama Grodzka Teatr NN. Mieszkam poza Lublinem, w Nasutowie i zawsze musiałem dojeżdżać busem, bo nie miałem samochodu. Miałem busa o określonej godzinie i jak kończyłem pracę to musiałem dobiegać, żeby zdążyć. I zawsze byłem taki zasapany. A jakbym się spóźnił, to następnego busa miałem za 1,5 godziny. Stwierdziłem więc, że pobiegam trochę, poprawię sobie kondycję i będę mógł bez problemu zdążyć na busa. Ale oczywiście wtedy w ogóle nie myślałem jeszcze o startach w jakichś zawodach. Wkładałem zwykłe tenisówki, krótkie spodenki i tak biegałem gdzieś koło domu. Potem pomyślałem, że jestem za gruby, więc chciałem też trochę schudnąć. I wtedy cieszyłem się, że np. udało mi się zrobić pięć kilometrów. A w ogóle pierwszy bieg to było może 300-400 metrów. A potem wszystko mnie bolało.

• A bieganie tak bardziej na poważnie?


- Kolega Piotrek Skrzypczak zaczął poważniej myśleć o bieganiu. Na początku się z tego śmiałem, ale on mnie wciągnął i zaraził. To było może ze cztery lata temu. Swój pierwszy maraton przebiegłem trzy lata temu w Lublinie. Tydzień po biegu coś zaczęło strasznie mnie boleć w nodze. Okazało się, że coś tak sobie uszkodziłem, że ledwo chodziłem i przez dwa miesiące nie mogłem biegać. Wtedy poznałem fizjoterapeutę Kamila Grudnia. Dopiero od tamtej pory zacząłem się interesować tym, co źle robię w bieganiu. Kamil poprosił, żebym przebiegł się na bieżni, popatrzył i wyliczył błędy jak popełniam. Zalecił mi ćwiczenia i powiedział, że po dwóch tygodniach mi przejdzie.

• Powiedział też jak masz biegać?

- Kazał wziąć zegarek i biec tak, żeby trzymać tzw. kadencję biegacza. Chodzi o to, że w ciągu 30 sekund 45 razy dotknąć jedną nogą ziemi. Niezależnie od tempa. I z zegarkiem w ręku zacząłem liczyć te kroki. Od tamtej pory nie miałem żadnych większych kontuzji.

• A jak wyglądały przygotowania do Ultra Rzeźnika?

- Pod koniec ubiegłego roku postanowiłem, że przygotowując się do tego biegu, solidnie popracuję nad formą z kimś, kto się na tym zna. Zacząłem się przygotowywać razem z Kamilem Grudniem. Oprócz startu w Rzeźniku „Ultra” chciałem w znaczący sposób poprawić swój czas w maratonie. I pierwszą rzeczą jakiej mnie nauczył, było to, że na treningach trzeba biegać wolno. I ciągle musiałem się kontrolować, żeby nie przyśpieszać. Ale udało się. W maratonie poprawiłem sobie czas o jakieś 15 minut, na Orlen Warsaw Marathon miałem w tym roku czas 3 h 10 minut. Poza tym zacząłem biegać w górach. Pojechałem z Kamilem ze dwa razy w Góry Świętokrzyskie oraz oczywiście w Bieszczady, żeby poznać trasę. To było kluczowe, bo trasa jest poprowadzona w takich miejscach, które są bardzo rzadko uczęszczane i trzeba naprawdę się orientować którędy biegną szlaki. Były takie miejsca, gdzie ludzie się gubili, a ja wiedziałem jak biec.

• Co byś poradził zupełnie początkującym biegaczom?


- Żeby się nie zrażać bólem i tym, że na początku można złapać jakąś kontuzję. A druga rzecz, to żeby niespecjalnie myśleć o takich rzeczach jak sprzęt, buty czy koszulki. Bo na początku biegania to mało istotne. Dużo osób, które znam i zaczynają biegać, to pierwsze co robią to inwestują w jakieś drogie buty, które same za nich będą biegały, albo zegarki za 2 tys. złotych. Do biegania „dychy” czy innych krótszych dystansów nie potrzeba nie wiadomo czego.

Powiązane galerie zdjęć:


Podziel się
Oceń

Komentarze

Reklama
Reklama