Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Na połączenie trzeba było czekać nawet kilka dni. Telefony w PRL [zdjęcia]

„Poproszę zamiejscową Lubartów 33. Mój numer to 333” - tak zaczyna się znany skecz „Sęk” w wykonaniu Edwarda Dziewońskiego i Wiesława Michnikowskiego z kabaretu Dudek. Wprawdzie skecz był oparty na przedwojennym żydowskim humorze, przypomina jednak czasy PRL-u, kiedy telefoniczne połączenia z innym miastem nie było tak proste jak dzisiaj
Na połączenie trzeba było czekać nawet kilka dni. Telefony w PRL [zdjęcia]

- W czasach PRL-u telefon był towarem deficytowym - wspomina Jacek Mirosław, były fotoreporter lubelskich mediów. - Trzeba było mieć nie lada znajomości, żeby mieć w domu telefon. Znam takich, którzy czekali w kolejce nawet 15 czy 20 lat.

Dzwonisz w poniedziałek, rozmawiasz w czwartek

Rozmowy międzynarodowe, szczególnie z abonentem zza oceanu były nie tylko kosztowne; na połączenie można było czekać nawet kilka dni.

Niektórzy - za dużo wyższą opłatą - zamawiali rozmowę pilną czy błyskawiczną, ale i takie rozwiązanie nie zawsze skracało czas oczekiwania na połączenie.

- W latach 80. na rozmowę z rodziną w Montrealu czekałam 3 dni - wspomina Danuta Ślusarczyk z Hrubieszowa. - Było to przed świętami, zresztą telefonistka uprzedziła mnie, że będzie to długo trwać.

Dzwonię z Baszty do Syreny

Nieco inaczej funkcjonowały łącza wojskowe. Po wybraniu (wykręceniu) numeru centrali, abonent nie podawał miejscowości lecz specjalny kryptonim miasta i numer telefonu.

I tak prośba o połączenie z „Syreną” oznaczało abonenta w Warszawie. Lublin nosił kryptonim „Baszta”. Zdarzało się, że w bloku jedynie w jednym mieszkaniu był telefon. Jego właściciele, po początkowej euforii z jego posiadania, mieli wkrótce wielu chętnych sąsiadów do grzecznościowego skorzystania z aparatu.

Rozwiązaniem były automaty telefoniczne, do których wrzucano monety, żetony lub - ale to już znacznie później - używano specjalnych kart magnetycznych. Charakterystyczne budki, który po raz pierwszy pojawiły się pod koniec lat 50. były z czasem zastępowane przez automaty osłonięte jedynie daszkiem. Według ówczesnych danych, każdy automat w latach 80. był w ciągu roku pięciokrotnie dewastowany.

Wielka wyprawa w poszukiwaniu budki

W większych miastach, w budkach leżały książki telefoniczne przyczepione sznurkiem, potem łańcuchem, ale szybko zniknęły.

- To była plaga - wspomina Jacek Mirosław. - Czasami trzeba było obejść pół miasta, żeby znaleźć sprawny telefon. Najczęściej albo brakowało słuchawki, albo nie było sygnału. Wiele z nich „połykało” też monety. Pod koniec lat 80. głośno było o pewnej kradzieży na Węglinie, gdzie sprawcy skradli ze ściany automat razem z tzw. półkabiną. Okazało się, że telefon miał być imieninowym prezentem dla kolegi, który od lat czekał na własny aparat.

Co ciekawe, spis abonentów w książce telefonicznej zawierał nie tylko pełne dane, czyli imię, nazwisko, adres, ale również (dla chętnych) tytuł naukowy czy zawód.

Nie brakowało również pomysłów na bezpłatne dzwonienie. W tym celu pojawiły się między innymi monety na sznurku, których można było wielokrotnie używać. Niektórzy wrzucali do automatu blaszki, druciki; próbowano również z monetami innych państw.

Wujek Mietek i pytanie telefonistki

Chętnych do korzystania z automatów było tak wielu, szczególnie przed świętami że ustawiały się przed nimi długie kolejki. Tak było między innymi na ul. Kołłątaja obok Poczty Głównej.

Dużym powodzeniem cieszyły się także automaty w miejscowościach wypoczynkowych. Takim miejscem była na przykład poczta w Kazimierzu Dolnym, gdzie w sezonie niektórzy turyści stali w kolejce nawet kilka godzin. Ci, którzy czekali zbyt długo, niecierpliwili się i często poganiali dzwoniących wymownie patrząc na zegarek.

Z telefonów można też było korzystać na każdej poczcie. Kabiny, w których były zamontowane, nie zapewniały jednak intymności i często tłum ludzi oczekujący na zamówione połączenie dokładnie słyszał przebieg rozmowy. Działo się to szczególnie przypadku, kiedy jakość połączenia była kiepskiej jakości.

Rozmówca musiał wtedy głośno krzyczeć do słuchawki i wtedy już każdy na poczcie wiedział na co chory jest wujek Mietek czy też ile pieniędzy na samochód chce ktoś pożyczyć od cioci. Takie rozmowy były też czasami przerywane wskutek złej jakości łączy.

- Nic tak wtedy nie wkurzało, jak wtrącanie się telefonistki do rozmowy z pytaniem „Halo, mówi się?” - dodaje mówi Jacek Mirosław.

Telefon grzecznościowy i komunikat radiowy

Wyjazd na urlop czy wakacje oznaczał często brak lub bardzo rzadki kontakt z rodziną. Nie było też w zwyczaju codzienne wydzwanianie do domu. 

Ci, którzy byli za granicą zazwyczaj do rodziny w ogóle nie dzwonili. W razie wypadku, choroby czy też innych ważnych zdarzeń, w radio można było usłyszeć lakoniczne komunikaty, że „obywatel x czy y, który przebywa tu i tu, proszony jest o pilny kontakt z rodziną”.

Przez wiele lat w ogłoszeniach prasowych podawany był tzw. telefon grzecznościowy. Podawali go zazwyczaj ci, którzy nie posiadali swojego telefonu i korzystali z uprzejmości sąsiadów czy znajomych.
18 czerwca 1992 roku uruchomiono w Polsce telefonię komórkową, a budki telefoniczne powoli zaczęły przechodzić do lamusa.

Po 1989 roku poczta powoli przymierzała się do likwidacji niektórych usług, na przykład telegraficznych, a poczta elektroniczna zaczęła zastępować listy, druki i pisma. Dziś listonosze coraz rzadziej wypłacają też swoim klientom pieniądze. Zastąpiła to bankowość elektroniczna. Nie ma już również ogólnodostępnych automatów telefonicznych, których właścicielem była firma Orange. Ostatnie zostały zdemontowane w ubiegłym roku. Trafiły na złom; wiele z nich odkupili pasjonaci telefonów.

- W czasach PRL-u telefon był towarem deficytowym - wspomina Jacek Mirosław, były fotoreporter lubelskich mediów. - Trzeba było mieć nie lada znajomości, żeby mieć w domu telefon. Znam takich, którzy czekali w kolejce nawet 15 czy 20 lat.

Dzwonisz w poniedziałek, rozmawiasz w czwartek

Rozmowy międzynarodowe, szczególnie z abonentem zza oceanu były nie tylko kosztowne; na połączenie można było czekać nawet kilka dni.

Niektórzy - za dużo wyższą opłatą - zamawiali rozmowę pilną czy błyskawiczną, ale i takie rozwiązanie nie zawsze skracało czas oczekiwania na połączenie.

- W latach 80. na rozmowę z rodziną w Montrealu czekałam 3 dni - wspomina Danuta Ślusarczyk z Hrubieszowa. - Było to przed świętami, zresztą telefonistka uprzedziła mnie, że będzie to długo trwać.

Telefony w liczbach

W 1987 roku w Polsce przypadało 12,2 aparatu telefonicznego na 100 mieszkańców - średnia dla Europy wynosiła wówczas 40. Co trzydzieste gospodarstwo domowe miało telefon. Około 30 tysięcy abonentów nie mogło korzystać z telefonów całodobowo z powodu ręcznie obsługiwanych central.
Obywatel PRL czekał na telefon średnio 10-12 lat.

926
928
921

W czasie PRL-u funkcjonowały automatyczne połączenia, które oferowały między innymi dokładny czas (zegarynka - nr 926), bajki (928), informacje pogodowe (921) czy wyniki gier liczbowych.

Powiązane galerie zdjęć:


Podziel się
Oceń

Komentarze

Reklama