Jak co roku, autorzy przedsięwzięcia Kreatywni, odnaleźli w Lublinie dwanaście wyjątkowych przedsiębiorstw. Jest wśród nich m.in. Browar Zakładowy z Poniatowej, który warzy nowofalowe piwa. Innym oryginalnym przedsiębiorcą jest Sławomir Wybranowski, ręcznie wykonujący łuki, czy chociażby Łukasz Kaczmarek pracujący nad własnym katamaranem.
Zabijanie malkontenctwa
Jak wyjaśnia Michał Furmanek, koordynator i pomysłodawca Kreatywnych, głównym celem akcji jest pokazanie światu najciekawszych przedsiębiorców w Lublina.
- Przede wszystkim chodzi o to, by wyciągnąć z cienia ludzi, którzy są bardzo wartościowi jako przedsiębiorcy, a jednocześnie nieznani. Z różnych powodów nieznani, często dlatego, że sami nieszczególnie dbali o rozgłos, często to wynika z samego faktu, że pracują dla nisz, np. dla audiofilów czy ruchu rekonstrukcyjnego - wyjaśnia Furmanek i dodaje: - W Kreatywnych chodzi także o budowanie lokalnej dumy, wyzbycie się kompleksów, a przede wszystkim, co dla mnie jest bardzo ważne, zabijanie powszechnego w Lublinie malkontenctwa. Narzekania, że w Lublinie nie ma mocnego biznesu i rozwoju przemysłowego. To myślenie wynika z tego, że ludzie po prostu nie wiedzą, co się w mieście dzieje.
Jak wyjaśnia Furmanek, impulsem dla niego były odwiedziny w dawnych terenach Daewoo. - Wszyscy biadolili, że Daewoo upadło, wielka fabryka przestała istnieć, że przemysłu już nie ma. Zacząłem się przyglądać tym terenom i okazało się, że w miejscu, gdzie funkcjonowało Daewoo, w którym u szczytu zatrudnionych było jakieś 2900 osób dzisiaj funkcjonuje 100 firm, które w sumie zatrudniają 4000 osób. I pewnie sporo osób ciągle myśli, że tam hula wiatr i nic się nie dzieje. Należy posługiwać się przykładami, pokazywać, że się da.
Rowery z funkcją społeczną
Autorzy projektu starali się wybierać tych twórców czy rzemieślników, z których działalnością stoi zwykle jakaś oryginalna myśl. Dobrym przykładem z poprzedniej edycji może być Andrzej Stanowski, twórca tandemów. - Jak po raz pierwszy zobaczyłem, czym się zajmuje, uznałem, że źle trafiłem. To dosyć proste rowery z tanimi komponentami. Bardziej się tym zainteresowałem, gdy się okazało, że produkuje tandemy, a więc jednak coś niszowego. Później się dowiedziałem, po co on właściwie to robi i to był dla mnie szok. On zajmuje się produkcją po to, aby osoby niepełnosprawne także mogły korzystać z dobrodziejstw rowerów. Mamy więc tutaj funkcję społeczną i to jest właśnie piękne - wyjaśnia inicjator projektu.
Tegorocznych Kreatywnych poznaliśmy we wtorek podczas uroczystej gali. Maraton krótkometrażowych filmów, przedstawiających sylwetki wyróżnionych przedsiębiorców poprzedził wykład Charlesa Landry’ego. Brytyjski profesor, specjalista od życia w mieście omawiał główne problemy Lublina, jak chociażby odpływ ludności do większych miast.
Miasto kreatywne
Receptą na bolączki ośrodków wielkości Lublina ma być stawianie na kreatywność i większe zaangażowanie zwykłych mieszkańców w tworzeniu miejskiego życia. Miasto, jakiego potrzebujemy, to takie gdzie sektory publiczny i prywatny nieustannie się przecinają. W mieście 3.0, które proponuje Landry, każdy człowiek powinien być artystą. Podejście to zakłada wsparcie dla oddolnych inicjatyw, start-upów, kreatywnych i oryginalnych biznesów.
Miękkie serducho
Taka właśnie jest działalność Tomasza Okonia, którego można określić mianem uniwersalnego naprawiacza i renowatora. Uniwersalnego, bo sytuacje, kiedy czegoś nie jest w stanie nareperować, praktycznie się nie zdarzają.
- Naprawiam niemal wszystko, oprócz mechanizmów zegarowych. Od tego są zegarmistrzowie - mówi rzemieślnik. Rozmawiamy w jego warsztacie przy ul. Lubartowskiej 8. To miejsce bardzo łatwo przegapić, a szkoda, bo w środku czuć magię.
Na podłodze piętrzą się starodawne krzesła, ogromne stojące zegary, stare gabloty. Gdzieniegdzie stoi oparty obraz, z sufitu zwisa zabytkowy żyrandol z usmolonymi świecami. - To z kościoła, będę go przerabiał na elektryczny. Trzeba zamontować oprawki do żarówek, osłonki na nie i cienkie przewody muszą pójść po ramionach.
Od dziecka Tomasz Okoń przejawiał zdolności plastyczne i lubił majsterkować. Zawodowo naprawą starych i nowych rzeczy zajmuje się od 30 lat. Ludzie przychodzą do niego ze wszystkim, od lamp naftowych przez meble, żyrandole, figurki porcelanowe. Niektóre przedmioty są niemal w rozsypce. On nigdy nie odmawia, nawet, jak klient nie ma jak zapłacić.
- Może to głupota, ale nikogo nie wyganiam, nawet gdy robota jest nieopłacalna. Czasem starsze osoby przychodzą z jakimiś medalikami, różańcami, nie mają pieniędzy, wtedy traktuje to jako misję i nic od nich nie biorę. Takie miękkie serducho mam.
Rzemieślnikowi z warsztatu przy Lubartowskiej najlepiej się pracuje z przedmiotami, które mają za sobą jakąś historię i emocje właścicieli.
- Ostatnio zajmowałem się dwoma stołkami, typowy wyrób rzemieślniczy. Bardzo się zdziwiłem, że ktoś w ogóle chce to odnowić. To praktycznie nie było nic warte - opowiada. - Ale te taborety ocalały z Powstania Warszawskiego i miały ogromną wartość dla rodziny. Bardziej się wzruszyłem tymi taboretami niż jakimś hrabiowskim fotelem czy innym rasowym antykiem.
Dla Tomasza Okonia nie ma znaczenia, czy rzecz, nad którą pracuje, jest warta 10 tys. czy nic. Do wszystkich podchodzi z taką samą pieczołowitością i szacunkiem. Podczas rozmowy z ust Okonia pada coś w rodzaju credo jego działalności: - Skoro ktoś bezwartościowy przedmiot traktuje jak relikwię, to ja nie mogę obejść się z nią inaczej.
By doprowadzić do dobrego stanu meble z Powstania Warszawskiego, rzemieślnik musiał poświęcić około jednego dnia. Zarobił na nich 100 zł. - Rzecz nieopłacalna, ale i tak chciałem to zrobić. Jestem jedną z niewielu osób, które kochają przychodzić do swojej pracy, choć zarobki nie są najlepsze.
Przedwojenne książki
- Zwykle jak coś naprawiam, staram się tak zrobić, aby w ogóle nie było widać, że coś tu było naprawiane. Najpierw wszystko scalam, później to maskuję i nie da się poznać, że to kiedykolwiek było uszkodzone. Oczywiście, nie zawsze się to udaje. Są takie przedmioty, że jakby się ktoś nie starał, to nie uda się tego zrobić. Jak z człowiekiem, gdy zachoruje, jednego się wyleczy, drugiego nie, jeden rokuje, a drugi niekoniecznie.
Narzędzia, z których korzysta Okoń to temat na zupełnie inną historię. Niektóre są współczesne, ale większość pochodzi z dawnych czasów, sprzed wojny, niektóre nawet z XIX w. Wszystko po to, by staroć była naprawiona po staremu i wyglądała po staremu.
- Muszę mnóstwo czytać, dowiadywać się. Mam bogatą bibliotekę z przedwojennymi książkami i wszystko robię wedle przepisów przedwojennych - opowiada Okoń.
25 młotków
Na warsztatowych półkach w zakładzie przy Lubartowskiej znajdziemy chociażby komplet narzynek i gwintowników calowych, oczywiście z czasów przedwojennych. Dzięki temu zestawowi Tomasz Okoń może samemu gwintować śrubę dokładnie tak, jak robiono to wiele dziesiątków lat temu. - Wszystko da się zrobić, to tylko kwestia czasu - dodaje Okoń.
Rzemieślnik pokazuje XIX-wieczny młotek złotniczy z pięknie wyprofilowaną rączką. Z XIX w. pochodzi również piłka złotnicza, z której także regularnie korzysta. Nie inaczej jest z zestawem kulek do prostowania instrumentów dętych. Samych młotków jest tutaj około 25., są gumowe, drewniane, cynowe, miedziane. Miedzianego młotka używa się na przykład przy pracy na mosiądzu. Mosiądz jest twardszy, więc można delikatnie wystukać jakieś wgłębienie, nie psując materiału. - Mógłbym sobie kupić piękne, współczesne narzędzia, ale ja wolę takie. W tym jest jakiś duch, dobrze mi jak mam stary młotek w ręku.
Wiele spośród narzędzi rzemieślnik wykonuje również sam.
Jak najwierniej odwzorować
Kolekcja narzędzi to efekt 30 lat zawodowego „zbieractwa”. - Kiedyś prowadziłem antykwariat i z tamtych czasów zostało mi sporo rzeczy. Czasem jest tak, że umrze stary fachowiec, rodzina wyrzucała jego narzędzia na śmietnik i czasem udaje się uratować ze starej pracowni jakieś szczątki.
Filozofia w pracowni Tomasza Okonia polega na jak najwierniejszym odwzorowaniu przedmiotu z danej epoki. Klienci, którzy mają kuriozalne zachcianki, mogą zostać odprawieni z kwitkiem. - Nie przyjmuję robót, które kłócą się z moim podejściem. Czasem się nawet sprzeczamy z klientem.
Ale nie tylko starocie tutaj możemy naprawić. - Przyszli raz do mnie z taką teczką, bardzo porządna rzecz. Miała urwane ucho i żaden kaletnik nie chciał podjąć się naprawy, to była trudna robota, nie wystarczyło przyszyć czy przynitować. Zrobiłem ucho, nie minęło kilka miesięcy, patrzę, a tam ci sami ludzie idą z teczka, myślę: w końcu puściło. Pokazują, a tu owszem, puściło, ale nie moje, tylko to drugie. Naprawiłem, ludzie okazali się bardzo sympatyczni, dali napiwek. Ale to jeszcze nie koniec. Znowu minęło kilka miesięcy i znowu ich widzę, mówię: jednak któreś puściło? A okazuje się, że uszy nie puściły, tylko zamek. Minęło od tamtej pory dwa, trzy lata i nadal nie przychodzą, więc teczka pewnie się trzyma.
To jest to, o czym marzyłem
Zdarza się tak, że trzeba wstawić nowy element, który pierwotnie miał coś wygrawerowanego. Grawerkę trzeba zrekonstruować; odnaleźć w książce jak wyglądała i odtworzyć. Teraz Tomasz Okoń uczy się także grawerowania. - Mam takie podręczniki z lat 50. wydane dla szkół zawodowych, kiedyś to było normalne, grawer to był grawer, teraz to właściwie artysta.
Najgorzej jest po kimś poprawiać. Często po prostu się nie da, bo przedmiot jest nieodwracalnie zniszczony, jak w przypadku głębokich rys po papierze ściernym. Tak też się dzieje z malarstwem, gdy ktoś lakierem olejnym próbuje odświeżyć obraz.
Podczas oglądania skarbów w pracowni Okonia, można trafić na niewielki krucyfiks. Posążek jest pęknięty; Jezus nie ma połowy twarzy, widać, że materiał jest bardzo cienki. - W Niemczech mówią na coś takiego szajsmetal, tutaj trzeba bardzo umiejętnie lutować. Wystarczy dotknąć lutownicą i wszystko się topi.
Rzemieślnik tłumaczy, że Jezus będzie lutowany, a później trzeba będzie wyrzeźbić twarz. Z chirurgiczną precyzją, znad szkła powiększającego. - Rzeźbić też umiem.
Na pytanie, czy wyobraża sobie pracę w innym zawodzie odpowiada:
- Nie, nie i jeszcze raz nie. To jest to, o czym marzyłem, co lubię. Nie zamieniłbym tej pracy nawet na lepiej płatną.
Od dziecka Tomasz Okoń przejawiał zdolności plastyczne i lubił majsterkować. Zawodowo naprawą starych i nowych rzeczy zajmuje się od 30 lat. Ludzie przychodzą do niego ze wszystkim, od lamp naftowych przez meble, żyrandole, figurki porcelanowe. Niektóre przedmioty są niemal w rozsypce. On nigdy nie odmawia, nawet, jak klient nie ma jak zapłacić.
- Może to głupota, ale nikogo nie wyganiam, nawet gdy robota jest nieopłacalna. Czasem starsze osoby przychodzą z jakimiś medalikami, różańcami, nie mają pieniędzy, wtedy traktuje to jako misję i nic od nich nie biorę. Takie miękkie serducho mam.















Komentarze