Jak ustaliśmy nieoficjalnie, chodzi o jednego ze strażników Aresztu Śledczego w Lublinie. W ubiegłym roku przyłapano go na poważnym przewinieniu. Mężczyzna miał mieć kolekcję własnych kluczy, którymi mógł otworzyć szereg pomieszczeń w budynku przy ul. Południowej 5.
Przedstawiciele jednostki zapewniają, że niczyje bezpieczeństwo nie zostało przez to zagrożone. Ale szczegółów sprawy nie zdradzają. – Prowadzimy postępowanie wyjaśniające, dotyczące naruszenia dyscypliny służbowej – mówi płk Tomasz Banach, dyrektor Aresztu Śledczego w Lublinie. – Klucze są zabezpieczone w odpowiednim miejscu. Nie wiadomo jeszcze, czy ktokolwiek usłyszy jakieś zarzuty.
Z naszych informacji wynika, że dzięki własnemu zestawowi kluczy, strażnik mógł parać się drobnymi kradzieżami. Jak ustaliliśmy, w areszcie od dłuższego czasu ginęły przedmioty należące zarówno do osadzonych, jak i do samej jednostki. Był to np. drobny sprzęt RTV-AGD czy odzież. Zdarzały się również braki w gotówce. Jak ustaliliśmy, po wpadce strażnik oddał część „fantów”. Dyrekcja jednostki nie chce komentować tych informacji. – Wszystkie przedmioty są na terenie jednostki – ucina płk Banach.
Z naszych ustaleń wynika również, że dowody świadczące przeciwko strażnikowi są bardzo mocne. Po wpadce, funkcjonariusz miał zostać przeniesiony na niższe stanowisko. – Na obecnym etapie nie można ferować żadnych wyroków – zastrzega mjr Jacek Zwierzchowski, rzecznik Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej w Lublinie. – W sprawie prowadzone są dopiero czynności sprawdzające.
– Dopiero one wyjaśnią, czy rzeczywiście coś zginęło. W tej chwili są tylko wątpliwości co do pełnienia służby – przekonuje płk Banach. – Obecnie przeglądamy nagrania z monitoringu. Mamy tu ponad 300 kamer, więc zajmie to jeszcze trochę czasu.
Decyzje w sprawie strażnika powinny zapaść w ciągu najbliższych tygodni. Nie jest to pierwszy taki przypadek w lubelskim areszcie. Dwa lata temu z depozytu zniknęły telefony komórkowe. Sprawa wyszła na jaw, kiedy jeden z osadzonych wychodząc na wolność zgłosił się pod odbiór swoich rzeczy.
– Natychmiast zarządziliśmy remanent. W depozycie jest ok. 500 aparatów. Przez cały weekend funkcjonariusze sprawdzali każdy z nich i porównywali z zapisami w dokumentacji – tłumaczył wówczas Bogusław Woźnica, ówczesny dyrektor aresztu. – Okazało się, że brakuje czterech aparatów. Wszystkie należały do tymczasowo aresztowanych.
Po sprawdzeniu magazynu mundurowi przeszukali wszystkie cele. Obawiali się, że osadzeni mogą dzięki telefonom kontraktować się z kolegami z wolności. O sprawie powiadomiono prokuraturę. Dalsze postępowanie wykazało, że zaginione aparaty nie były wykorzystywane na terenie aresztu. Nie nawiązywano za ich pomocą żadnych połączeń.
Z naszych informacji wynika, że dzięki własnemu zestawowi kluczy, strażnik mógł parać się drobnymi kradzieżami
Z naszych informacji wynika, że dzięki własnemu zestawowi kluczy, strażnik mógł parać się drobnymi kradzieżami
Z naszych informacji wynika, że dzięki własnemu zestawowi kluczy, strażnik mógł parać się drobnymi kradzieżami. Jak ustaliliśmy, w areszcie od dłuższego czasu ginęły przedmioty należące zarówno do osadzonych, jak i do samej jednostki.
Z naszych informacji wynika, że dzięki własnemu zestawowi kluczy, strażnik mógł parać się drobnymi kradzieżami. Jak ustaliliśmy, w areszcie od dłuższego czasu ginęły przedmioty należące zarówno do osadzonych, jak i do samej jednostki.
Z naszych informacji wynika, że dzięki własnemu zestawowi kluczy, strażnik mógł parać się drobnymi kradzieżami. Jak ustaliliśmy, w areszcie od dłuższego czasu ginęły przedmioty należące zarówno do osadzonych, jak i do samej jednostki.













Komentarze