• Rocznik?
- 1974.
• Korzenie rodzinne?
- Generalnie lubelskie. Najdalej, jak sięgnę pamięcią, pamiętam pradziadków. Jedna prababcia, Helena, mieszkała na ulicy 1 Maja, druga, Justyna, 150 metrów dalej na klinie. Pojawiają się także wątki nadmorskie. Tak, że czuję się Lublinianinem w co najmniej czwartym pokoleniu. Dziadek Kazimierz, tata mojego taty, był wysoko postawionym biegłym księgowym. Oraz szefem Lubelskiego Związku Piłki Nożnej. Stąd też sport w moim życiu. Babcia prowadziła dom.
• Druga babcia?
- Sabina... Była przez wiele lat związana z Zakładami odzieżowymi Gracja. Z kolei jej brat, wujek Zdzisław Kasprzak był dyrektorem zakładu. I ojcem bardzo znanej piosenkarki... Urszuli.
• Żartuje pan?
- Nie, Urszula to moja ciocia. Długo mówiłem do niej ciociu, oczywiście do pewnego momentu. Choć, kiedy ostatnio nagrywałem wypowiedź do programu o Urszuli w Dzień dobry TVN, na koniec powiedziałem: No to ciociu, wszystkiego najlepszego.
• Czym zajmowali się rodzice?
- Mama Anna była urzędnikiem, ostatnio przed przejściem na emeryturę pracowała w Urzędzie Miejskim. Tata Waldemar od zawsze prowadził własne biznesy. To pasjonat piłki nożnej, wiele lat spędził w Lubliniance jako kierownik drużyny.
• Edukacja?
- Szkoła Podstawowa nr 3 na Balladyny. Następnie Liceum Ogólnokształcące im. Unii Lubelskiej. Pamiętam wszystkich nauczycieli. Oni też mnie pamiętają, bo liceum było czasem wyrywania się w dorosłość. Co ciekawe, będąc już na trzecim roku studiów, nagle pojawiłem się w pokoju nauczycielskim z dziennikiem pod pachą - w ramach praktyk studenckich. Co spowodowało sporą konsternację wśród nauczycieli.
• Skąd pomysł na Akademię Wychowania Fizycznego?
- Od 10 roku życia trenowałem piłkę nożną. Najpierw w Budowlanych Lublin, potem przeszedłem do Lublinianki, następnie, już na studiach, w AZS Biała Podlaska. Był dylemat, czy filologia angielska, czy AWF. Wybrałem sport i bardzo przyjemne studia.
• Pierwsza praca?
- Nauczyciel wf w SP 33 na Pogodnej. Pouczyłem pół roku i nagle weszły gimnazja. Uczyłem w tym samym budynku, w gimnazjum nr 14. W pewnym momencie zacząłem pracę w szkole łączyć z pracą artystyczną.
• Który to był rok?
- 1999/2000. Byłem strasznym fanem kabaretu i satyry. Podskórnie mi imponowało, że ktoś potrafi wyjść na scenę i rozśmieszyć ludzi. Śledziłem scenę kabaretową, olbrzymie wrażenie zrobił na mnie Marcin Daniec. Oraz kabaret Potem. Oglądałem, oglądałem te programy i coraz więcej znajomych zaczęło mi mówić: Może ty byś chciał robić kabaret. Ty się nadajesz, jesteś taką „małpą”. Może ty byś się tym zajął - mówili kolejni. Koleżanka mojej żony, siedząc na kawie, rzuciła, że na Starym Mieście ktoś otwiera knajpkę. I będzie tam organizował Wieczorki Otwartego Mikrofonu. Następnie dodała: Musisz spróbować. - Ale ja nie mam nic przygotowanego. Kiedy on to otwiera? - mówię. - Za dwa tygodnie. Te dwa tygodnie spędziłem na tym, żeby spróbować coś napisać. Oczywiście ta knajpa się nie otworzyła nigdy. Ale teksty zostały. Pomyślałem, że coś trzeba z nimi zrobić. Jak już miałem teksty, trzeba było poszukać ludzi. Rozwiesiłem ogłoszenia na słupach. Zgłosiło się kilkanaście osób, wybrałem cztery. Zaczęliśmy naczytywać teksty. I pierwszego grudnia 1999 roku w Hadesie na dole daliśmy pierwszy występ pod nazwą kabaret Ani Mru-Mru.
• Jak powstała nazwa?
- Powstała tydzień przed występem. Siadłem w domu i zacząłem wertować Słownik Poprawnej Polszczyzny. Wybrałem 30 słów. Przyszedłem na próbę. I zacząłem czytać. Na początku listy był zwrot ani mru mru. Koledzy mówią, ej, to jest super. Tak zostało.
• A dziś mija...
- Osiemnaście lat minie w grudniu. Będziemy obchodzić pełnoletniość. Był czas, kiedy występowaliśmy bardzo często. Rekord to 240 występów rocznie. Trochę tego się nazbierało.
• Top piątka wszechczasów w kabarecie?
- Bez szeregowania: Kabaret Moralnego Niepokoju, Mumio, bardzo niedoceniany kabaret Jurki no i Tey. A piąty...
• Pierwsza miłość?
- Nie chcę wyjść na nudziarza. Moja żona Magdalena. Poznaliśmy się w liceum, była rok niżej. Od liceum pchamy ten nasz wózek życiowy razem. Żadnej innej kobiety nie kochałem w życiu. Pierwsza, szczęśliwa i mam nadzieję ostatnia.
• Definicja miłości?
- To jest połączenie fascynacji i szacunku oraz możliwość dzielenia swoich pasji w związku. Ważna jest umiejętność wybaczania i odpuszczania, bo miłość jest także sztuką kompromisu.
• Dlaczego jedne miłości trwają, a drugie przepadają?
- Nie wiem. Moja miłość też przechodziła różne zakręty i kryzysy, ale trwa. Może te, co przepadają, nie są tak silne, żeby pokonać zakręty. Powodów może być tysiące. Jak w powiedzeniu: co chatka, to zagadka.
• W życiu trzeba się czegoś trzymać. Czego pan się trzyma?
- Ja się w życiu trzymam rodziny, bo z perspektywy prawie 44 letniego mężczyzny rodzina w moim życiu jest najważniejsza.
• Co jeszcze jest ważnie w życiu?
- Trzeba być dobrym człowiekiem. Nie krzywdzić ludzi. Marzy mi się, że gdy kiedyś zakończę przygodę na tym ziemskim padole ktoś powiedział: O, to był fajny facet!
• A zdrowie?
- Póki co dopisuje, choć przechodziłem trudne chwile w życiu, kiedy moja córka poważnie zachorowała i spałem na podłodze w Centrum Zdrowia Dziecka. Póki co jest zdrowa i niech tak zostanie.
• Odbija panu woda sodowa od oklasków?
- Raz odbiła. Zrobiłem swoje czterdzieste urodziny w Dubaju i zaprosiłem 38 osób. Wydałem ful kasy, ale mam grono tak oddanych przyjaciół, że chciałem im sprawić przyjemność. Uderza mi sodówa, gdy dowiem się, że komuś trzeba pomóc. I dzielę się z nim kawałkiem chleba. Wtedy nie znam granic.
• Skąd dom w Konopnicy?
- Szczerze? Przypadek. Mieszkając na Sławinku nad moimi teściami, których uwielbiam, postanowiłem, że skoro zarabiam, muszę postawić dom. Zaczęliśmy się rozglądać za działkami. Po dwóch miesiącach jeżdżenia nagle ktoś podpowiedział nam działeczkę w Konopnicy. Można ją było szybko kupić. Rok później zaczęliśmy budować dom. Wspólnie wybraliśmy projekt, wybraliśmy firmę, która się tym zajmie. Dom przyjechał na tirach, ze ścianami i oknami. Montaż trwał cztery dni.
• Macie ogród?
- Spory. Piętrowy. Trzeba się nakosić. Ogród to jest moje oczko w głowie. Kosiarka, strzyżenie, tu coś podciąć, tu coś nasadzić. To mój żywioł. Miejsce do którego wracam.
• Kto gotuje?
- Niestety małżonka. Niestety... bo ja też chciałbym gotować. Straszną frajdę mi sprawia, jak coś zrobię w kuchni, a sporo rzeczy potrafię zrobić.
• Na przykład?
- Uwielbiam kuchnię włoską. Wszelkiego rodzaju pasty, makarony. Dwa razy w życiu zrobiłem mielone. No i do grilla nikogo nie dopuszczam.
• Plany artystyczne?
- Proste: grać tak, żeby ludzie przychodzili na występy na żywo. Tworzyć rzeczy, które będą trzymały poziom. I będą bawić ludzi. Kiedyś siedzieliśmy na piwie ze znajomym lekarzem. Powiedział mi: Wiesz czego ci zazdroszczę w twojej pracy najbardziej? Że ty, w przeciwieństwie do mnie, cały czas patrzysz na uśmiechniętych ludzi.
• Marzenia?
- Chciałbym więcej podróżować. Być może za 10, 15 lat będę mógł sporo pojeździć po świecie. Najchętniej z rodziną. Jedyny niedosyt, jaki w życiu mam, to że choć sporo podróżuję, to ciągle jest jeszcze tyle do zobaczenia.
• Rocznik?
- 1974.
• Korzenie rodzinne?
- Generalnie lubelskie. Najdalej, jak sięgnę pamięcią, pamiętam pradziadków. Jedna prababcia, Helena, mieszkała na ulicy 1 Maja, druga, Justyna, 150 metrów dalej na klinie. Pojawiają się także wątki nadmorskie. Tak, że czuję się lublinianinem w co najmniej czwartym pokoleniu. Dziadek Kazimierz, tata mojego taty, był wysoko postawionym biegłym księgowym. Oraz szefem Lubelskiego Związku Piłki Nożnej. Stąd też sport w moim życiu. Babcia prowadziła dom.
• Druga babcia?
- Sabina... Była przez wiele lat związana z Zakładami odzieżowymi Gracja. Z kolei jej brat, wujek Zdzisław Kasprzak był dyrektorem zakładu. I ojcem bardzo znanej piosenkarki... Urszuli.
• Żartuje pan?
- Nie, Urszula to moja ciocia. Długo mówiłem do niej ciociu, oczywiście do pewnego momentu. Choć, kiedy ostatnio nagrywałem wypowiedź do programu o Urszuli w Dzień dobry TVN, na koniec powiedziałem: No to ciociu, wszystkiego najlepszego.














Komentarze