Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Miss bazy 2006

Rozmowa z Martyną Wojciechowską, dziennikarka, podróżniczką i redkator naczelna polskiej edycji \"National Geographic”
Martyna Wojciechowska, podróżniczka, dziennikarka i pisarka. Właśnie promuje swoją nową książkę \"Przesunąć horyzont”. Gwiazda telewizji, choć tego określenia Martyna unika. Na wywiad przychodzi w dżinsach i za dużej kurtce, a po zejściu z najwyższej góry świata od razu iodzie do Szeprów, którzy chlodza dla niej piwo. - Lubię luz, a na dodatek ostatnio żyję w szalonym tempie. Z powodu mgieł samoloty nie mogły lądować na lotnisku we Frankfurcie, więc z ogromnym opóźnieniem przyleciałam z USA do Frankfurtu, a następnie do Polski. Na dodatek po drodze zginął mój bagaż. Ubrana jestem w kurtkę mojego chłopaka. • Chłopaka? Przecież pani ma męża, właściciela sieci kwiaciarni, i rzuciła pani dla niego jednego z najbogatszych Polaków! Wiedza to wszyscy, którzy czytaja kolorowa prasę! - Nie wyszłam za mąż i nie było ślubu we wrześniu, jak podawano. • To wróćmy do wojaży. W Stanach Zjednoczonych nie była pani w celach podróżniczych, tylko po ostateczne \"nmaszczenie” na naczelną polskiej redakcji \"National Geographic”. - Dokładnie. Byłam w centrali \"NG”, zobaczyłam, jak tam wygląda praca dziennikarsko-wydawnicza. Obawiam się, że o takich warunkach najlepsze polskie redakcje nie mogą nawet śnić. Kilkunastu researcherów sprawdza teksty, dziennikarze mają nawet i pół roku na napisanie artykułu... • W maju zdobyła pani Mount Everest. Weszła pani na szczyt jako trzeci członek wyprawy. Panowie nie puścili pani pierwszej? - Nie jest ważne, czy pierwsza czy ostatnia weszłam na szczyt. Ważne, że wszyscy tam weszliśmy, i to w dobrym stylu. Wchodziliśmy dwójkami, ja w parze z Darkiem Załuskim. Proszę pamiętać, że poza wspinaczką miałam tam jeszcze trochę roboty: kręciłam film, robiłam zdjęcia. Poza tym miałam spore problemy z zalodzoną maską, w czasie ataku szczytowego straciłam ze dwie godziny na doprowadzanie tej maski do porządku. • Coraz częściej mówi się, że na Everest można sobie wejść turystycznie. Jak się odpowiednio zapłaci, to helikopter posadzi człowieka niemal na sam szczyt. - Helikopter może dolecieć najwyżej do poziomu sześciu tysięcy metrów; to jest poziom bazy pod Everestem. Zresztą, jeśli jest zła pogoda, a taka jest przez większość czasu, to helikopter nie przylatuje nawet wtedy, gdy ludzie umierają. Mieliśmy taką sytuację, że jeden ze wspinaczy leżał niemal umierający i czekał cztery dni na maszynę. Miał odmrożenia tak poważne, że w efekcie skończyło się na amputacji stóp i dłoni. Tak więc historie o helikopterach wlatujących na szczyt to bzdura. Zdarzyło się to jeden raz, kiedy rząd Nepalu chciał się popisać i wysłał na najwyższy szczyt świata specjalny model helikoptera, odchudzony, z pilotem, który ryzykując życiem, raz przysiadł na szczycie. W tak wysokich górach wejść turystycznych nie ma. Są za to wejścia komercyjne. • Na czym one polegają? - Na tym, że masz wokół siebie całą armię Szerpów i przewodników, którzy myślą za ciebie. Kiedy w bazie przedstawialiśmy się, kolejne ekipy prezentowały się: dwunastu wspinaczy, dwudziestu Szerpów; dwóch wspinaczy, sześciu Szerpów. Ja wstałam i powiedziałam: siedmiu wspinaczy, dwóch Szerpów, trzeci chyba dojdzie. • Doszedł? - Tak, po jakimś czasie. • A technologie nie ułatwiają wejścia? Satelitarne komórki, prognozy pogody z satelity? - Owszem, mamy wiele ułatwień. Ale wie pani, że w 1996 roku najlepszy przewodnik na świecie, leżąc na Przełęczy Południowej i umierając, zadzwonił z telefonu satelitarnego do swojej żony w zaawansowanej ciąży. Taki miał pożytek z telefonu satelitarnego w najwyższych górach świata. Pogoda w górach jest nieprzewidywalna, o czym przekonaliśmy się podczas kwietniowej kilkudniowej śnieżycy. • Jak Szerpowie przyjmowali kobietę, na dodatek liderkę zespołu wspinaczy? - Przede wszystkim zdumiewało ich, że kobieta może tak dużo mówić. Chyba mnie jednak lubili, bo wybrali na miss bazy. inna rzecz, że nie miałam za dużej konkurencji. Był kundelek i może ze dwie inne kobiety, Niemki. Szerpowie są specyficzni. Kasują od wyprawy 5 tysięcy dolarów, a w zamian starają się nic nie robić. O przeniesienie prowiantu trzeba ładnie poprosić. Całymi dniami pili piwo ryżowe i ledwo trzymali się na nogach. Raz się nawet pobili: jeden drugiemu wybił ząb, obrazili się na cały świat i zagrozili, że nigdzie już nie pójdą. Trzeba było ich godzić. • Jakie kosmetyki bierze się na taką wyprawę? - Krem, krem i jeszcze raz krem przeciw odmrożeniom. • Pomógł? - Nie. Mam odmrożoną twarz, leczenie potrwa pewnie jeszcze półtora roku. To odmrożenie twarzy, z powodów oczywistych, jest dla mnie przykrą sprawą. Rany i blizny skrywam pod makijażem. • Donoszono, że pierwsze, co pani zrobiła po powrocie z Mount Everest, to wymyła włosy. - Nie, pierwsze, co zrobiłam, to wypiłam piwo. I to nie grzańca, ale schłodzone specjalnie dla mnie przez Szerpów. Z Darkiem Załuskim zeszliśmy ze szczytu jako pierwsi i czekaliśmy ze świętowaniem na zejście reszty ekipy. To właśnie wtedy umyłam włosy. • A co pani zabrała na wyprawę, żeby było raźniej na sercu i duszy? - Ja miałam ze sobą flagę biało-czerwoną, tę samą, którą miałam podczas rajdu Paryż-Dakar i wszystkich swoich wypraw wysokogórskich. Kiedyś ją pewnie zlicytuję na cele charytatywne. Poza tym miałam ze sobą różaniec z Pierwszej Komunii Świętej, który mama dała mi przed wylotem, na lotnisku. I małą maskotkę od przyjaciółki. • Pomogło nie zwariować w środowisku, gdzie jest minus 30 stopni, ciśnienie 200 hektopaskali, a tlenu jak na lekarstwo? - Podczas ataku szczytowego czułam się niezwykle dobrze. Wcześniej cierpiałam na chorobę ciśnieniową, ale przeszło. A gdzie mi myśli uciekały? Do książki. W czasie dwumiesięcznej aklimatyzacji, podczas wejść i zejść z kolejnych obozów, ułożyłam w myślach i przelałam na papier niemal całą swoją książkę \"Przesunąć horyzont”. Po przepisaniu notatek wyszło 148 stron maszynopisu. W kraju dodałam tylko wstęp i zrobiłam korektę. • To pierwsza pani książka? - Pierwsza wydana. Przedtem napisałam trzy, ale nie miałam odwagi ich wydać. • Stanowisko redaktor naczelnej, autorka książek... To koniec awanturniczo-bigbrotherowskiego etapu życia? - \"Big Brother” nie był moim życiem ani jego etapem, tylko epizodem zawodowym, podczas którego dostałam szansę szlifowania warsztatu pracy na żywo z ogromną anglojęzyczną ekipą. Mam zaledwie 32 lata, nie planuję się ustatkować. Jest jeszcze mnóstwo miejsc na świecie do zobaczenia. Mount Everest zdobyłam w maju - osiemnastego, o godzinie 9.02. Od tego czasu wciąż gdzieś jeżdżę. Niedawno byłam w Afryce, gdzie obserwowałam i fotografowałam goryle górskie. Byłam tak blisko tych zwierząt, jak blisko siedzę obok pani. W styczniu planuję wyprawę na Antarktydę. Wielkim wyzwaniem jest też praca w \"National Geographic”. To pismo ikona w świecie wielkich podróży i nauki, wydawane od 1888 roku, a to zobowiązuje. • A życie prywatne? - O planach matrymonialnych nie rozmawiam z prasą, chociażby dlatego, że tych planów nie mam. Ewa Bilicka

Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama

WIDEO

Reklama