Reklama
Góry to wieś w gminie Markuszów, około 30 km od Lublina w stronę Puław. Dla kogoś obcego pewnie niczym szczególnym się nie wyróżnia spośród tysięcy innych polskich wsi. Dla mnie jednak jest wyjątkowa – nie tylko ze względu na swą nazwę. W jej historii zawarta jest historia całego kraju – nie są to jednak suche daty, ale zdarzenia z życia poszczególnych ludzi, moich przodków i sąsiadów.
O tych niegdysiejszych Górach opowiada mi babcia. Na imię ma Barbara. Choć właściwie to Helena. Kiedy miała kilka lat jakiś włóczęga powiedział jej matce, że na świętych obrazach Helena jest przedstawiona jako dźwigająca krzyż, więc dziecko będzie miało ciężkie życie. Wystraszona prababcia zaczęła więc mówić do córki jej drugim imieniem i tak już zostało. Dziś już mało kto pamięta o jej pierwszym imieniu. Również data urodzenia nie jest do końca znana. Wiadomo, że to grudzień 1936 roku, ale czy to 9, 10 czy 12? W różnych dowodach osobistych różnie było napisane.
Góry z babcinych wspomnień to nie jest pierwsza lepsza wieś. Mieszkają tu ludzie „godni”, czyli prawdziwi gospodarze, żyjący z pracy własnych rąk na własnej ziemi. W żadnym wypadku nie są to żadni parobkowie czy służący. Żadni złodzieje ani krętacze. To ludzie honorowi i uczciwi. Babcia z dumą mówi, że można było umyć wieczorem garnek i powiesić na płocie, by wysechł. Rano garnek ciągle był w tym samym miejscu, nikt go nie zabrał. Ten wiejski etos sprawiał, że Góry wyróżniały się spośród innych wsi. Choć nie wiadomo, czy ludzie z innych okolicznych miejscowości nie mieli przypadkiem o sobie podobnie wysokiego mniemania.
Babcia opowiada o II wonie światowej. Była jeszcze mała, ale do dziś pamięta, jak na odgłos lecących samolotów chowała się w tyczkowy groch, by nie było jej widać. Pamięta ziemiankę, wykopaną na skraju wsi przez Rosjan. Wspomina doły wykopane w życie, w których trzymano świnie, by uchronić je przed zabraniem przez Niemców. Niemcy kolczykowali prosięta, a gdy urosły, przychodzili i je zabierali. Gospodarze, by uratować swój dobytek, rozpracowali mechanizm tych kolczyków i przekładali je na młodsze. Wydawało się więc, że niektóre zwierzęta przez kilka lat ani trochę nie urosły. Ale trzeba było sobie jakoś radzić, by nie przymierać głodem. Babcia pamięta też uciekinierów z wojska, którzy potem ukrywali się gdzie tylko mogli, by ich nie znaleziono i nie skazano za dezercję. U niej w rodzinnym domu też był taki uciekinier. Bali się wszyscy, że go znajdą, ale przecież nie mogli odmówić pomocy kuzynowi. Siedział w stodole zagrzebany w sianie tak głęboko, że ledwo mógł oddychać.
Pamięta też dramat Żydów, których jej ojciec – na polecenie Niemców – wiózł na swym wozie do stacji kolei. Błoto było wtedy okropne; ci, którzy nie zmieścili się na wozie, musieli brnąć w rozmiękłej ziemi z wielkim trudem. Tych, którzy szli za wolno, rozstrzeliwano. Nic dziwnego więc, że w mojej rodzinie więc niechęć do Niemców została jeszcze na długi czas. Nawet w trakcie (dużo przecież późniejszych) mistrzostw w piłkę nożną, w czasie meczu z Niemcami, wracały dawne wspomnienia. Prababcia nie żałowała niemieckim piłkarzom gorzkich słów. Tak głębokie były urazy, tak bolesne wspomnienia.
Po wojnie zostało dużo niewypałów. Chłopcy bawili się nimi; niekiedy kończyło się to śmiercią od nagłego wybuchu. Mój dziadek na szczęście nie przypłacił życiem takiej niemądrej rozrywki. Jego ojciec był na wojnie, zaraz w 1939. Równie szybko z niej wrócił. Karabin zakopał w ziemi. Choć żołnierzem nie był długo, to zobaczył wystarczająco dużo i nigdy nie chciał o tym mówić. Nawet po wielu latach.
Po wojnie przyszły nowe czasy. Okres PRL w pamięci mojej babci zajmuje dużo miejsca. Przede wszystkim dlatego, że był to czas bardzo trudny. Dziadkowie pracowali ciężko, najpierw przy budowie domu, potem przy gospodarskich pracach. Ale był to też czas, który zawsze wspomina się z łezką w oku, bo w głowie rozbrzmiewają dziecięce śmiechy. Śmiechy pięciu babcinych córek W gospodarstwie pracy było wtedy bardzo dużo, ale jej dzieci nigdy nie chodziły w brudnym czy podartym ubraniu. Co niedzielę szły do kościoła w białych skarpetkach i z kokardami we włosach. Do dziś babcia jest z tego dumna. Do dziś ma też meble z tamtego okresu. Okrągły stół, na którym zwykle się jadało, ale też stawało się na nim, by pomalować sufit. Trzydrzwiową szafę, którą dostała w posagu. Szafa trzyma się dużo lepiej niż późniejsze peerelowskie regały. Ale one też jeszcze stoją. W gościnnym pokoju leży dywan, zdobyty gdzieś aż pod Radomiem. Stoi też pierwsze radio. Na strychu dzieża do wyrabiania ciasta na chleb. Jest też żelazko na węgiel. Strasznie ciężkie. Jest stara maszyna do szycia Singer, zakopana w ziemi na czas wojny, by nikt jej nie ukradł. Działa świetnie po dziś dzień. Na podwórku wędzarnia – już nieużywana, trochę spróchniała i przechylona, ale niezawodnie przywołuje zapach domowej, wędzonej kiełbasy, najlepszej na świecie. Jest też drewniana beczka do kiszenia kapusty, przerobiona na kwietnik.
Murowana stodoła przypomina rodzinną tragedię – w stodołę w pogodny dzień w środku lata uderzył piorun kulisty i wszystko zaczęło płonąć. Zbiegli się wszyscy z całej wsi gasić pożar, przyjechała straż pożarna. Uratowano. Budynek był ubezpieczony. Przyjechała milicja obejrzeć straty. Dziadek jednak nie zobaczył ani grosza odszkodowania, bo funkcjonariusze się uparli, że to żaden piorun kulisty, tylko wadliwa aparatura do domowego wyrobu alkoholu, którą pewnie gdzieś ukrył, by się nic nie wydało, i jeszcze chce zarobić na ubezpieczeniu. A dziadek nigdy czegoś takiego nie miał. W efekcie stodoła już nigdy nie była ubezpieczona, bo po co? Dziś wystarczy wejść do stodoły i podnieść głowę do góry, by zobaczyć zaczernione deski.
Na każdym kroku jest jakieś wspomnienie. Ale babcia daleka jest od tęsknoty za komunizmem. Nie należy do tych starszych osób, które mówią, że wtedy było lepiej. Dobrze pamięta nieszczęścia związane z tym okresem. Jeden gospodarz znalazł się na Majdanku za rzekome działania przeciwko Polsce Ludowej – w magazynie zboża z dostaw obowiązkowych zalęgły się wołki, więc na niego zrzucono winę, bo na kogoś trzeba było, a on akurat miał duże gospodarstwo. Ale wrócił żywy. Gorzej było z pewnym młodym chłopakiem, który trafił do więzienia na Zamek Lubelski za posiadanie broni – doniósł na niego jego kolega. Broń wtedy mieli wszyscy, po wojnie tego wszędzie było pełno. Chłopak wrócił; właściwie to wróciło jego ciało, wydane po długich staraniach. Pogrzeb był bardzo poruszający. Inny sąsiad, już trochę później, miał radio, oczywiście bez żadnego pozwolenia od władzy. Schodzili się wszyscy słuchać Wolnej Europy. Na szczęście jakoś udało się to ukryć. Babcia dobrze pamięta też ogłoszenie stanu wojennego. Nikt nie miał pojęcia, co to takiego. Najważniejsze zaś dla niej było to, że nie wiedziała, czy ma iść do kościoła, czy może lepiej zostać w domu. Poszła – w końcu od tego jest niedziela. Pamięta też wybuch w Czarnobylu – przez kilka dni powietrze było jakieś inne, dziwne.
Bardzo duże nadzieje dziadkowie wiązali z Solidarnością. Mój dziadek był zagorzałym jej członkiem – jeździł po różnych zebraniach i naradach. Dzisiejszym słownictwem można powiedzieć, że pragnął wolnego rynku – aby można było pójść do sklepu i po prostu zrobić zakupy, aby nie trzeba było wszystkiego „załatwiać”. Wolny rynek w końcu przyszedł, ale inflacja zjadła oszczędności. Jednak wiara w Solidarność pozostała do końca. Kiedy się rozpadła, dziadek tak się załamał, że podupadł na zdrowiu i pół roku przeleżał w łóżku na zapalenie płuc. Nawet ja pamiętam mojego dziadka, leżącego w kuchni, oglądającego transmisję z obrad Sejmu. Zwykły wiejski chłop czy prawdziwy obywatel?
Dla babci teraz Góry to już nie ta sama wieś. Jest jakaś inna. Nowoczesna – te wszystkie komórki, Internet, telewizja satelitarna. Ludzie już też inni. Ale przecież też tacy sami. Wyrośli przecież w tym samym miejscu. I choć ja słuchałam tych wszystkich opowieści od mojej babci, to myślę, że przecież inne babcie też pewnie opowiadają swoim wnukom te wiejskie historie. I jest to potrzebne. Po co? Aby zachować tożsamość. Aby pamiętać, kim jesteśmy.
Reklama













Komentarze