Krwi i latających kończyn jest tu więcej niż w scenie lądowania na plaży Omaha w Szeregowcu Ryanie. Brzydkich i bardzo brzydkich wyrazów jest tu więcej niż w monologu chorego na zespół Tourette\'a. A grywalności jest tu więcej niż w większości innych gier akcji. Razem wziętych. Recenzja gry Bulletstorm.
Bulletstorm to najdroższa polska gra. Nieoficjalnie mówi się o budżecie przekraczającym 20 000 000 dolarów. Żadna inna polska produkcja nie doczekała się też tak wielkiej kampanii reklamowej na świecie.
Równie wielkie są oczekiwania twórców, czyli polskiego studia People Can Fly. Dość powiedzieć, że szef studia, Adrian Chmielarz w jednym z wywiadów stwierdził, ze sprzedaż poniżej 2 milionów sztuk uzna za osobistą porażkę.
Gra powstawała blisko cztery lata. Przez ten czas w koncepcji gry zmieniło się niemal wszystko. Jednak efekt końcowy jest zaskakująco dobry i świeży.
W czasach, kiedy większość gier to albo sequele, albo gry opierające się na kopiowaniu kilku schematów, Bulletstorm to niemal rewolucja.
O czym to jest
Fabuła jest dość standardowa: główny bohater gry, Grayson Hunt, do niedawna służył pod rozkazami generała Sorrano. Był dowódcą małego i elitarnego oddziału do zadań specjalnych. Właściwie do jednego zadania specjalnego: mokrej roboty.
Problem w tym, ze Sorano wmawiał naszemu bohaterowi, że jego cele to przestępcy i degeneraci. Kiedy Hunt orientuje się, że było zupełnie inaczej, postanawia się zemścić na generale.
I w tym momencie Bulletstorm zaczyna się odróżniać od innych gier. Hunt którym pokierujemy to alkoholik pozbawiony złudzeń. W przerwach miedzy piciem i bluzganiem obmyśla plan zemsty na generale.
Szczerze mówiąc, trudno nie polubić naszego bohatera. Jest przerysowany do granic możliwości i napisano mu świetne dialogi (które, jak cała zresztą gra, znacząco poszerzają listę wulgaryzmów). Taka jednoosobowa maszyna zagłady na bani. Opętany żądzą zemsty Hunt poświęca swój statek i znaczną część załogi by zaatakować Serrano. I tak trafiamy na planetę Stygia.
Co widzimy
Stygia miała być turystycznym rajem. Pełno tu luksusowych hoteli i lokali. Są parki rozrywki, kolejka linowa i osiedla apartamentowców. Wszystko jednak obróciło się w ruinę, a zamiast wczasowiczów mamy gangi mutantów. Lokacje, które zwiedzimy w grze mają dwie zalety:
Po pierwsze:
są świetne zaprojektowane. Niektóre przypominają to, co widzieliśmy w Bioshock. Cześć (obozowiska gangów) przywodzą na myśl Mad Maxa. A niektóre, jak choćby mini miasto z szalejącą minigodzillą (zwaną tu Mechatronem Trzęsipałą) nie przypominają niczego, co widzieliśmy w grach.
Po drugie:
Bulletstorm to obecnie jedna z najładniejszych gier. Owszem, People Can Fly skorzystało z niemłodego już silnika graficznego (Unreal Engine), ale momentami widoki zapierają dech w piersiach. Inna sprawa, że rzadko kiedy mamy wolną chwilę na podziwianie. Albo nam się wydaje, że mamy i wtedy nas zabijają.
Co robimy
Nie wdając się w szczegóły fabuły: straciliśmy statek i niemal całą załogę. W zamian wylądowaliśmy na planecie pełnej zmutowanych bandziorów. Tak zaczyna się rozgrywka właściwa. Ta polega na przebijaniu się przez kolejne mapy gęsto zaludnione przez mutanty w kilku odmianach. Można z nimi walczyć tradycyjnie (co nie ma większego sensu) albo w taki sposób w jaki wymyślili to sobie twórcy.
A oni wymyślili sobie skillshoty. Polegają one na jak najbardziej widowiskowym i wyrafinowanym sposobie likwidacji przeciwnika. Zamiast strzelać do bandziora możemy najpierw energetyczną smyczą wyciągnąć zza osłony, a potem kopniakiem skierować na wielki kaktus. Tak zrobimy laleczkę Voo Doo i zaliczymy 100 punktów. Albo kierujemy go na wiszące akurat w pobliżu przewody wysokiego napięcia.
Takich skillshotów jest w grze 131 (ich nazwy to kolejny plus dla twórców). Nie wszystkie są dostępne od razu: do wykonania niektórych potrzebny jest albo konkretny przeciwnik, albo konkretna broń.
Arsenał w Bulletstorm składa się z siedmiu pozycji. Niby niewiele, ale każda broń ma tzw. strzał specjalny. Tu również nie da się nie pochwalić twórców. Taki np. korbacz strzelający krótkim łańcuchem z granatami na końcu: przyciągamy przeciwnika, oplątujemy granatami, odsyłamy w stronę grupy oponentów i detonujemy. Efekt? Kukułcze Jajo i kilkaset punktów.
Do dyspozycji mamy też skaczące bomby, którymi możemy kierować, fajerwerki czy latające wiertła. Występujące w każdej grze wybuchające beczki tu możemy kopać w odpowiednie miejsce. Czasami trafimy jeszcze na wielkie purchawki z trującym gazem...
Nie ma sensu zdradzać, co, czym i komu można w tej grze zrobić. Ważne, że skillshoty się nie nudzą, bo cały czas szukamy nowych i kombinujemy, jaką by tu krzywdę zrobić naszym przeciwnikom. Im bardziej wytężymy wyobraźnię, tym więcej punktów dostaniemy. A te wydajemy na ulepszenia broni i smyczy oraz kupno amunicji (zwyczajnej i specjalnej).
Cały system działa bardzo prawnie.
Atrakcje dodatkowe
Oryginalny pomysł na grę, świetny bohater i atrakcyjna oprawa graficzna to nie wszystko. Bulletstorm ma jeszcze parę niespodzianek w zanadrzu.
Jedną z nich są postacie, które towarzyszą nam w grze. To Ishi (pół żołnierz, pół cyborg. Pierwsza połówka nam pomagam, druga chce nas zazwyczaj ukatrupić) i Trishka z jeszcze bardziej niecenzuralnymi odzywkami niż nasz bohater.
Następna atrakcja to kilka widowiskowych sekwencji, jak zwariowana ucieczka drezyną, walka w parku rozrywki czy możliwość przejęcia kontroli na wspomnianym mechatronem. A są jeszcze walki ze stadami żyrokopterów, bossami pomniejszymi... sporo tego wszystkiego. Kiedy w połowie rozgrywki myślałem, że Bulletstorm juz mnie niczym nie zaskoczy, okazało się, że najlepsze dopiero przede mną.
WYROK
Czy Bulletstorm ma jakieś wady? Owszem, ma. PC-towi gracze narzekają od czasu do czasu na optymalizację gry, która z sobie znanych powodów od czasu do czasu potrafi przyciąć.
Na tle całej gry ostatnie etapy rozgrywki wypadają nieco gorzej. Raz, że mniej się już dzieje i za dużo tu bezproduktywnego pałętania się po jakiś korytarzach. Dwa: im bliżej końca, tym fabuła bardziej pompatyczna. Gdyby Bulletstorm skrócić o jakąś godzinę (a cała gra starcza na 7-10 godzin), byłoby w sam raz.
O muzyce można powiedzieć tylko tyle, że jest i że nie przeszkadza.
Multipalyer też nie jest najmocniejsza stroną Bulletstorma, bo właściwie jakby go nie było. Oprócz kampanii mamy dwa tryby zabawy:
Echa, gdzie sami przechodzimy znane lokacje (plus kilka nowych) z zadaniem zdobycia jak największej liczby punktów i Anarchię, gdzie wspólnie ze znajomymi (maksymalnie do czterech graczy) odpieramy kolejne fale przeciwników. Na tle reszty gry: trochę nudno.
Nasza Ocena: 5+/6
Komentarze