Pani Krystyna Dobek naprawia parasolki lub robi je praktycznie od zera. Często też doradza, jak się z nimi obchodzić, bo większość ludzi niewiele o parasolkach wie. Zakład przy ul. Kunickiego 33 przejęła po swojej matce. Drogi, które zaprowadziły je do zawodu były podobne, nawet egzaminy zdawały u tego samego mistrza parasolniczego.
Dwa lata
– Mama pracowała najpierw w spółdzielni Fornalskiej, ale odeszła – opowiada Krystyna Dobek. – Później miała zakład w domu przy ul. Furmańskiej, ale nie podobało jej się, bo to było chałupnictwo. Poszła więc do Urzędu Miasta i powiedziała, że ma trudną sytuację i chce mieć własny warsztat. Niestety, nie miała uprawnień, ale miasto dało jej dwa lata dyspensy na zrobienie uprawnień, po roku poszła na egzamin i otworzyła ten warsztat.
To był 1971 rok. Od tego czasu istnieje zakład przy ul. Kunickiego. Krystyna Dobek parasolkami zajmuje się od 1984 roku. 31 lat w tym samym zawodzie i w tym samym warsztacie.
Jak Lublin robi
Matka pani Krystyny była egzaminowana przez komisję, której przewodniczył Józef Ryczer, świetny warszawski parasolnik. Kilkanaście lat po uzyskaniu dyplomu przed tym samym rzemieślnikiem w stolicy siedziała jej córka.
Na początku mieli ją wysłać na egzamin do Kielc, ale tamtejsi członkowie cechu poszli do więzienia za sprzedawanie zaświadczeń o zdaniu egzaminu. Ostatecznie trafiła do Warszawy.
– Gdy mama się dowiedziała, że będzie egzaminował mnie Ryczer mówiła, żebym nie jechała, bo pewnie się nie uda – wspomina. – Pamiętam taką sytuację, że rysowałam koronki parasola, tak po prostu szkicowałam i opisywałam: kreska, myślnik, opis. Jedna z pań z komisji to zobaczyła i w śmiech, po prostu wyśmiała te moje rysunki, a ja do niej: \"Co pani myśli, że ja jestem malarz, rysownik?!”. Ale egzamin zdałam i zostałam czeladnikiem.
W ramach egzaminu musiała zrobić jedną parasolkę w dużej warszawskiej fabryce. Z Lublina zabrała stelaż i materiał. Po wszystkim Ryczer chciał wziąć jej parasol na pamiątkę. – Byłam wściekła, miałam nadzieję, że uda mi się ją sprzedać, ale przecież nie odmówię komuś takiemu. Później podchodził do pracownic fabryki, rozkładał moją parasolkę przed nimi i krzyczał: \"Patrzcie, jak Lublin robi! Patrzcie, jak Lublin robi.”.
Układanie parasola
Dzisiejsze parasolki nijak mają się do tych sprzed lat, ale niewiele osób wie, co się na to składa. O ile materiał trafia się różny, raz lepszy, raz gorszy, o tyle stelaże, koszyczki, laski rzadko kiedy są porządnie zrobione. – Nie wiem, co się dzieje, ale teraz nie da się kupić porządnej parasolki. Zamiast drutów są ceowniki, to coś zupełnie innego, drut się wygnie i wyprostuje, a blaszany ceownik po prostu się złamie – wyjaśnia. – To samo dotyczy lasek: nawet jeśli są drewniane, to jest to drewno dmuchane. Na starym parasolu można było się oprzeć, nowy zaraz się złamie.
Najgorsze są parasolki składane: elementy stelażu zrobione są z włókna szklanego, plastiku i czasami kiepskiej jakości metalu. Zły parasol może być nawet niebezpieczny. – W niektórych robią takie sprężyny, że imadłem ciężko je ścisnąć, wystarczy, że pęknie plastik i taka sprężyna uderzy prosto w palce robiąc krzywdę.
Przeciętny użytkownik parasolki nie zawsze ma pojęcie jak się z nią obchodzić. Nie wie, że parasolkę do wyschnięcia należy - rozłożoną - oprzeć na dwóch kolcach i lasce, bo inaczej może się wygiąć. Że nie można wciskać do etui. – Trzeba ją dobrze ułożyć i wyżąć przed nałożeniem pokrowca, wkładać należy powoli, tak jakby się wkręcało. W ogóle, z parasolami trzeba się umieć obchodzić, a nie tak, jak tu czasem bywa, że ktoś wpadnie do warsztatu z reklamówką w jednej ręce i rzuci tym parasolem.
Smykałka
Klienci przychodzący do pani Krystyny to temat rzeka. Często nie odbierają parasolek, niektóre leżą po kilka lat, nierzadko zgłaszają się po upływie pół roku, czyli po terminie. – Raz przyszedł taki jeden odebrać parasolkę po dwóch latach, pewnie w tym czasie kupił jakiś złom, który się zaraz rozleciał. Moje parasolki, jak się dobrze używa, wytrzymują nawet 15 lat – podkreśla nasza bohaterka.
Żeby robić i naprawiać parasolki trzeba mieć umiejętności i smykałkę.
– To było dawno, nowością były u nas parasolki półautomatyczne, przyszła klientka właśnie z taką parasolką, mama ją obejrzała i mi powiedziała, żeby się za to nie brać, ale były nam potrzebne pieniądze, więc się zgodziłam. Mama się obraziła, ale dopięłam swego, naprawa zajęła mi pół godziny. Robiłam też parasole na zamówienie Teatru Muzycznego, ponieważ pracownice teatru nie potrafiły. To trzeba umieć i lubić. Czasem zdecyduję się na jakąś naprawę, a później się zastanawiam: \"Po co ja to brałam?” Ale siedzę i myślę, aż w końcu przychodzi mi coś do głowy i naprawiam.
Reklama
Dziś nie da się kupić porządnej parasolki. \"Moje wytrzymują nawet 15 lat\"
Gdy zrobiła parasolkę w fabryce w Warszawie, mistrz Ryczer zapytał, czy może wziąć ją na pamiątkę. – Byłam wściekła, miałam nadzieję, że uda mi się ją sprzedać, ale przecież nie odmówię komuś takiemu. Później podchodził do pracownic fabryki, rozkładał przed nimi parasolkę i krzyczał: \"Patrzcie, jak robi Lublin!”.
- 03.04.2015 12:45

Reklama












Komentarze