- Zauważyłem dym na podwórku. Myślałem, że to Janek wypala trawę w ogrodzie. Poszedłem do niego i zobaczyłem, że dymi się ze stodoły. Po drugiej stronie ulicy jest stolarnia. Przybiegli stamtąd pracownicy i gasiliśmy - tak wydarzenia z kwietnia 1996 roku zapamiętał sąsiad Jana Kossakowskiego, przepytywany przez policjantów tuż po zdarzeniu.
Płomienie nie zdążyły się rozprzestrzenić. W zdarzeniu nikt nie ucierpiał. Mundurowi doszli do wniosku, że za ogień w stodole odpowiada jej właściciel. Po paru tygodniach prokurator Mirosław Węcławski z Prokuratury Rejonowej w Kraśniku wszczął śledztwo w sprawie usiłowania podpalenia.
Z wywiadu środowiskowego przeprowadzonego przez mundurowych wynikało, że główny podejrzany leczył się psychiatrycznie. Jan Kossakowski cierpiał na psychozy związane z chorobą alkoholową. Miał też na koncie drobne konflikty z prawem. Kolegium do spraw wykroczeń karało go za wybicie szyby w kiosku, „zgaszenie papierosa w lodach kelnerki” w miejscowej restauracji czy jazdę po pijanemu na motorowerze. Mężczyzna miał również włamać się do miejscowej kapliczki.
Janowi Kossakowskiemu zarzucono, że sam podpalił gazety ułożone w stodole. Pożar mógł zagrozić innym budynkom. Dzisiaj mężczyzna twierdzi, że zaprószył ogień przypadkiem, rzucając niedopałek. W prokuraturze jednak przyznał się do winy. Tłumaczył przy tym, że nie chciał zniszczyć żadnych budynków. Sprzątając gospodarstwo palił gazety w stodole. W końcu oświadczył, że stodoła jest jego, więc może z nią zrobić, co chce.
Jan Kossakowski mieszkał sam, w domu odziedziczonym po rodzicach. Nie miał bliskiej rodziny. Przez pewien czas parał się pracami remontowymi, ale przegrał starcie z nałogiem. Utrzymywał się z renty. Jak wynika z akt sprawy, większość z niej przepijał. Powołani przez śledczych biegli psychiatrzy ocenili, że w związku ze swoim uzależnieniem, mężczyzna cierpi na psychozę. W dniu pożaru miał nawrót choroby. Nie wiedział co robi. Na wolności może stanowić zagrożenie.
Po trzech miesiącach od zdarzenia prokurator Węcławski umorzył śledztwo ze względu na niepoczytalność sprawcy. Wystąpił również do sądu o umieszczenie Jana Kossakowskiego w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym. W listopadzie 1996 mężczyzna trafił do lecznicy przy ul. Abramowickiej w Lublinie.
Lata pod kluczem
Zgodnie z prawem sąd powinien co pół roku prosić psychiatrów o opinię w sprawie zdrowia Jana Kossakowskiego. Zrobił to wiosną 1997 roku. Szpital poinformował, że pacjent właśnie uciekł. Policjanci znaleźli go w jego domu w Niedrzwicy Dużej i odstawili do szpitala. Lekarze zdiagnozowali u pacjenta urojenia i zalecili dalsze leczenie na oddziale zamkniętym. Jan Kossakowski był bowiem „zagrożeniem dla porządku prawnego”. Sąd się z tym zgodził.
Do kwietnia 1998 r. Jan Kossakowski uciekał ze szpitala trzy razy. Za każdym razem odwozili go policjanci. W opinii przesłanej sądowi psychiatrzy zwrócili jednak uwagę, że podczas ucieczek pacjent nigdy nie naruszał prawa. Można więc zastanowić się nad jego zwolnieniem. Później lekarze zauważyli jednak, że mężczyzna ma niską rentę. Nie będzie w stanie samodzielnie się utrzymać. Wnioski? Groźny dla porządku prawnego. Powinien zostać na oddziale.
Pod koniec 1998 r. lekarze wspominali, że stan pana Jana okresowo się poprawia. Mężczyzna uczestniczył w terapii. Psychiatrzy sugerowali, że z czasem można będzie go wypuścić i skierować na leczenie ambulatoryjne. Pacjent nie miał jednak żadnego opiekuna, a jednocześnie nie chciał zamieszkać w domu pomocy społecznej. Chciał wrócić do siebie i pracować. Ponownie wiec uznano go za niebezpiecznego.
Leki
Po roku lekarze pisali, że „terapia powoduje poprawę”. Zwrócili jednak uwagę, że w przypadku leczenia na wolności pan Jan powinien regularnie przyjmować leki. Ktoś musi tego pilnować. Tymczasem mężczyzna nie ma bliskiej rodziny. Przez cztery lata odwiedziła go tylko kuzynka, sąsiad i kolega ze szkoły.
- Latami mieszkałem za granicą, ale co wracałem do Polski, to on wciąż siedział - wspomina dzisiaj Czesław Rak. - Znam Janka od dziecka. Graliśmy razem w piłkę.
Jan Kossakowski cały czas przekonywał, że jest zdrowy i może sam o siebie zadbać.
- Nie widzi jeszcze konieczności zamieszkania w DPS - pisali do sądu lekarze. - Pacjent reaguje poprawie, ale choroba wraca. W nieodległej przyszłości optymalny byłby pobyt w DPS.
Ta „nieodległa przyszłość” nadeszła dopiero po 16 latach. Ich upływ znaczą kolejne opinie lekarzy psychiatrów. Sąd okręgowy decydował na ich podstawie o pozostawieniu pacjenta pod kluczem. Pan Jan odwoływał się do sądu apelacyjnego. Ten utrzymywał w mocy rozstrzygnięcie z pierwszej instancji. Mijało kolejne pół roku. Słano następne pisma.
- Od ponad roku nikt nie przeprowadził ze mną bezpośredniej rozmowy. Lekarze napisali, że stwarzam zagrożenie, ale ja rozmawiałem tylko ze studentami medycyny - pisał do sądu pan Jan. Chociaż miał obrońcę z urzędu, odwołania i skargi przygotowywał sam. Słał je do różnych instytucji, od prokuratury, przez Rzecznika Praw Obywatelskich po Prezydenta RP. Bez skutku. Lekarze uznali to jedynie za kolejny objaw psychozy. Zmieniali pacjentowi leki, a ten stawałsię coraz bardzie bierny.
Od czasu do czasu prosił tylko sąd o powołanie nowych biegłych. Chciał, by zbadali go specjaliści z Krakowa. Sądy za każdym razem uznawały, że „nie ma podstaw do kwestionowania istniejących opinii”.
W 2007 r. Jan Kossakowski doczekał się przeniesienia na oddział o łagodniejszym rygorze.
- Stan pacjenta uległ dalszej poprawie, ustabilizował się, chociaż zaburzenia nadal występują - napisali psychiatrzy. Zaznaczyli również, że poza szpitalem pan Jan nie ma opiekuna. Czasem tylko odwiedza go kolega. W tej sytuacji rozstrzygnięcie sądu było tylko formalnością.
Z kolejnych opinii lekarskich wynikało, że terapia pana Jana przynosiła rezultaty.
- Nie ujawnia agresji, bierze udział w terapii, nie ucieka, korzysta z samodzielnych spacerów - pisali lekarze w 2013 r. Dodali, że mężczyzną nikt się nie interesuje i nie ma pewności, że poza szpitalem będzie brał leki. Nadal jest więc zagrożeniem.
Na początku ubiegłego roku lekarze poinformowali sąd, że pacjent nadal nie wykazuje objawów choroby. Chce jednak przenieść się do domu pomocy społecznej.
- Jedyną szansą na kontynuowanie leczenia jest DPS - ocenili psychiatrzy. Sędzia Anna Burek z Sądu Okręgowego w Lublinie postanowiła jednak zatrzymać Jana Kossakowskiego pod kluczem. Uznała, że na wolności może popełnić kolejne przestępstwo. Rozstrzygnięcie to utrzymał w mocy sąd odwoławczy.
Dopiero jesienią ubiegłego roku sędzia Mariusz Młoczkowski z Sądu Apelacyjnego w Lublinie zasugerował zmianę podejścia wobec pana Jana.
- Dyrektor szpitala powinien niezwłocznie rozważyć możliwość przyjęcia internowanego do domu pomocy społecznej - zalecił sędzia. Szpital odpowiedział, że prowadzi w tej sprawie postępowanie, chociaż tamtejsi lekarze wciąż zalecali trzymanie pana Jana pod kluczem.
Nowe otwarcie
W maju tego roku szpitalni psychiatrzy wydali kolejną opinię w sprawie Jana Kossakowskiego. Tym razem jednak zmienili swoje wnioski.
- Pacjent nie narusza regulaminu, nie jest agresywny - pisali psychiatrzy.
Wskazali, że stan zdrowia Jana Kossakowskiego od miesięcy się nie zmienił. Mężczyźnie przyznano jednak miejsce DPS, co „pozwala na zmianę prognozy”.
- Nie istnieje wysokie prawdopodobieństwo popełnienia czynu zabronionego - ocenili biegli dodając, że nie ma już potrzeby trzymania pacjenta pod kluczem. W tym czasie sprawą Jana Kossakowskiego zajmował się już adwokat Piotr Wojtaszak. O wsparcie poprosił go Czesław Rak, jedyny przyjaciel pana Jana. Wcześniej obejrzał w telewizji program o osobach niesłusznie przetrzymywanych w szpitalach psychiatrycznych. Piotr Wojtaszak reprezentował poszkodowanych pacjentów. Prawnik zwrócił się do sądu o powołanie nowych biegłych w sprawie Jana Kossakowskiego. Na ostatniej negatywnej opinii lekarzy nie zostawił suchej nitki.
- Wydanie opinii zostało poprzedzone jedynie 10 minutową rozmową - pisał mec. Wojtaszak. - Internowany nie został poddany badaniom. W aktach sprawy znajdują się opinie przygotowane prawdopodobnie metodą kopiuj wklej, wręcz identyczne z opiniami z innych okresów detencji Jana Kossakowskiego. Internowany przez blisko 20 lat nie był badany przez lekarzy spoza szpitala w Lublinie.
Adwokat przypomniał tu wytyczne Krajowego Konsultanta do spraw Psychiatrii. Wynika z nich, że już po 3 latach pobytu na oddziale zamkniętym pacjent powinien być oceniany przez zewnętrznych biegłych. Według prawnika, ostatnia negatywna opinia lubelskich lekarzy jest nierzetelna. Medycy są rzekomo źle nastawieni do pacjenta. Dowód? Po tym, jak pan Jan wystąpił w telewizyjnym reportażu, zmieniono mu zestaw leków, co doprowadziło do poważnego rozstroju zdrowia.
Interwencja adwokata pomogła. Sąd powołał dodatkowych biegłych, którzy również doszli do wniosku, że wręcz wskazane jest leczenie pana Jana w DPS.
Z akt sprawy wynika, że według szpitalnych psychiatrów, za zwolnieniem pacjenta przemawia głównie to, że wreszcie znaleziono mu miejsce w DPS. Mężczyzna bowiem od lat nie ma nawrotów choroby. Według mec. Wojtaszaka to dowód na to, że przez lata zamknięty odział szpitala zastępował placówkę opieki społecznej. Jana Kosakowskiego już dawno nie powinno tam być.
- To dopiero teraz ustały przesłanki do tego, żeby pan Kossakowski nadal u nas przebywał. Do tej pory stwarzał zagrożenie. To leczenie, ale również wiek wpłynął na zmianę zachowania pacjenta i jego osobowości - przekonuje Marek Domański, zastępca dyrektora ds. lecznictwa Szpitala Neuropsychiatrycznego w Lublinie. - Pacjent był co pół roku opiniowany, opinię wysyłaliśmy do sądu i to on podejmował decyzję czy nadal powinien zostać w szpitalu.
W poniedziałek sąd kazał przenieść 57-latka do domu opieki społecznej niedaleko Parczewa.
- Czuję dużą ulgę. Jestem bardzo zadowolony - przyznał Jan Kossakowski, kiedy w poniedziałek mógł wreszcie opuścić Szpital Neuropsychiatryczny w Lublinie. - Będę się musiał teraz jakoś przystosować.
- Sąd orzekał opierając się na opiniach biegłych - kwituje sędzia Dariusz Abramowicz, rzecznik Sądu Okręgowego w Lublinie. - Przez lata ocena stanu zdrowia pacjenta stopniowo się zmieniała. Te ostatnie nieco odbiegają od wcześniejszych. Poza tym dopiero zmiana przepisów z lipca ubiegłego roku dała sądowi szersze możliwości działania.
Wcześniej sąd mógł jedynie zdecydować o zatrzymaniu bądź wypuszczeniu pacjenta z oddziału zamkniętego. Teraz może również wysłać człowieka na terapię lub do domu pomocy społecznej. Izolacja traktowana jest jako ostateczność.
Jan Kossakowski nie zdecydował jeszcze czy będzie walczył o odszkodowanie za lata spędzone w zamknięciu. Mężczyzna jest obecnie skazany na pomoc społeczną i niewielką rentę. Jego rodzinny dom zamienił się w ruinę i nie nadaje się do zamieszkania. (KP)
- Od ponad roku nikt nie przeprowadził ze mną bezpośredniej rozmowy. Lekarze napisali, że stwarzam zagrożenie, ale ja rozmawiałem tylko ze studentami medycyny - pisał do sądu pan Jan.
Chociaż miał obrońcę z urzędu, odwołania i skargi przygotowywał sam. Słał je do różnych instytucji, od prokuratury, przez Rzecznika Praw Obywatelskich po Prezydenta RP. Bez skutku. Lekarze uznali to jedynie za kolejny objaw psychozy. Zmieniali pacjentowi leki, a ten stawałsię coraz bardzie bierny.
Od czasu do czasu prosił tylko sąd o powołanie nowych biegłych. Chciał, by zbadali go specjaliści z Krakowa. Sądy za każdym razem uznawały, że „nie ma podstaw do kwestionowania istniejących opinii”.
- Od ponad roku nikt nie przeprowadził ze mną bezpośredniej rozmowy. Lekarze napisali, że stwarzam zagrożenie, ale ja rozmawiałem tylko ze studentami medycyny - pisał do sądu pan Jan.
Chociaż miał obrońcę z urzędu, odwołania i skargi przygotowywał sam. Słał je do różnych instytucji, od prokuratury, przez Rzecznika Praw Obywatelskich po Prezydenta RP. Bez skutku. Lekarze uznali to jedynie za kolejny objaw psychozy. Zmieniali pacjentowi leki, a ten stawałsię coraz bardzie bierny.
Od czasu do czasu prosił tylko sąd o powołanie nowych biegłych. Chciał, by zbadali go specjaliści z Krakowa. Sądy za każdym razem uznawały, że „nie ma podstaw do kwestionowania istniejących opinii”.
- Od ponad roku nikt nie przeprowadził ze mną bezpośredniej rozmowy. Lekarze napisali, że stwarzam zagrożenie, ale ja rozmawiałem tylko ze studentami medycyny - pisał do sądu pan Jan.
Chociaż miał obrońcę z urzędu, odwołania i skargi przygotowywał sam. Słał je do różnych instytucji, od prokuratury, przez Rzecznika Praw Obywatelskich po Prezydenta RP. Bez skutku. Lekarze uznali to jedynie za kolejny objaw psychozy. Zmieniali pacjentowi leki, a ten stawałsię coraz bardzie bierny.
Od czasu do czasu prosił tylko sąd o powołanie nowych biegłych. Chciał, by zbadali go specjaliści z Krakowa. Sądy za każdym razem uznawały, że „nie ma podstaw do kwestionowania istniejących opinii”.
- Od ponad roku nikt nie przeprowadził ze mną bezpośredniej rozmowy. Lekarze napisali, że stwarzam zagrożenie, ale ja rozmawiałem tylko ze studentami medycyny - pisał do sądu pan Jan.
Chociaż miał obrońcę z urzędu, odwołania i skargi przygotowywał sam. Słał je do różnych instytucji, od prokuratury, przez Rzecznika Praw Obywatelskich po Prezydenta RP. Bez skutku. Lekarze uznali to jedynie za kolejny objaw psychozy. Zmieniali pacjentowi leki, a ten stawałsię coraz bardzie bierny.
Od czasu do czasu prosił tylko sąd o powołanie nowych biegłych. Chciał, by zbadali go specjaliści z Krakowa. Sądy za każdym razem uznawały, że „nie ma podstaw do kwestionowania istniejących opinii”.














Komentarze