To były czasy bez telewizji, mało kto miał radioodbiornik, a przecież ludzie wyzwalali w sobie niezwykłą pomysłowość i inwencję w sferze rozrywki. Rodziły się pomysły, szybko komunikowano się mimo braku telefonów i organizowano wspólne zabawy. A nie zawsze mieszkali blisko siebie – nie raz dzieliła ich odległość kilometrów. Okazuje się, że nie było to przeszkodą aby się spotkać, porozmawiać, zabawić, podtrzymywać kontakty.
Słuchali słowików?
– W 1913 roku do Nałęczowa zjechało okoliczne ziemiaństwo – opowiada Robert Och, historyk. – Było to wielkie wydarzenie towarzyskie tym bardziej, że spotkanie gęsto okraszone rozrywką trwało trzy dni. Ale byli obecni nie tylko ci, którzy mieszkali po sąsiedzku. Lecz także właściciele dóbr z Siennicy Różanej, z Łazisk i goście z Warszawy.
Nałęczów, który wtedy już za sprawą wielu znakomitych nazwisk stawał się miejscowością modną w pewnych kręgach, był jednak niewielki, choć na pewno uroczy. Wprawdzie dojazd nie był prosty, to jednak przyjechało mnóstwo gości.
– Spotkanie zaczęło się balem w piątkowy wieczór – mówi historyk. – Z Warszawy specjalnie przyjechał niejaki Różewicz, który przygrywał do tańca. W repertuarze przeważały walce, mazury, oberki. Po ostatnim mazurze zaczęto się rozchodzić po parku \"dla słuchania słowików”, choć może nie wszystkim na tym najbardziej zależało – dodaje Robert Och.
Chyba nie nadużywano alkoholu, skoro w sobotę pierwszą rozrywką miał być tenis.
Sztuczne gołębie
Czasopismo \"Wieś i Dwór” z 1913 roku relacjonuje:
\"Od południa tenis, panie i panowie w białych lekkich kostiumach zręcznie zwijają się po placu. Piłki dobrze serwowane odrzuca rakieta kierowana sprawną dłonią przeciwnika. Nieraz wędruje piłka po kilkanaście razy zanim się zrobi out lub zanim uniknie przeciwnej rakiety. Na tenisie nie zawsze jednak panuje angielski spokój. I taniec i tenis w Lubelskiem widać jest polski, wesołość, ożywienie i przekomarzanie się czasami”.
– Ci goście, którzy nie byli zainteresowani tenisem mieli w ofercie inną rozrywkę – mówi R. Och. – Zwiedzali Nałęczów, a bliżej Zakład Leczniczy, szkołę i muzeum.
Rozpoczęto od Muzeum Ziemi Lubelskiej, które powstało dzięki zapałowi doktora Lasockiego – sam je finansował i sam wyposażał w eksponaty. Był bogaty dział przyrodniczy i etnograficzny. Szkoła Tkactwa i Gospodarstwa dla Wiejskich Dziewcząt niedawno oddana do użytku, prowadzona była przez ziemianki wzorowo. Uczyła zawodu, a ponadto ogromną wagę przywiązywano w niej do zachowań higienicznych. Higiena na wsiach wciąż była w wielkim zaniedbaniu. Zakład Leczniczy w tym czasie prowadził dr Gliński. Jak na tamte czasy był nowoczesny, zapewniał wszystkie dostępne wtedy wygody.
– Po tej wycieczce jej uczestnicy udają się do parku i słyszą strzały zza ściany zieleni – mówi historyk. – Okazało się, że na sąsiedniej łączce, za parkiem rozpoczęły się zawody strzeleckie. Strzelano do sztucznych gołębi, bo panie nie pozwoliły strzelać do prawdziwych i wręcz zagroziły karami dla niesubordynowanych. Co delikatniejsze ostrzegały, że zemdleją. Jednak kilku panów nie posłuchało. I tak I miejsce w zawodach zdobył pan Mordęga z Trojanowa, II miejsce pan Trzciński z Leśc.
Corso kwiatowe
Trzeci dzień rozpoczął się wspólnym śniadaniem, a kulminacyjnym wydarzeniem miało być corso, na które wszyscy nie-cierpliwie czekali. Przejazd wozów specjalnie ukwieconych, wymyślnie dekorowanych był niewątpliwą atrakcją całej imprezy. Corso świadczyło nie tylko o pomysłowości tych, którzy brali w nim udział. Lecz także o tym, że w przydworskich ogrodach rosło mnóstwo kwiatów, którymi można się było pochwalić. Do tych zawodów przystąpili najbardziej znani właściciele ziemscy z okolic. Musieli też być dość zamożni, bo chodziło nie tylko o kompozycję kwiatową, lecz także o to, żeby w zaprzęgu znalazły się najpiękniejsze rumaki.
– Do zawodów stanął hrabia Włodzimierz Scipio del Campo z Brzezic – jechał amerykanem (rodzaj bryczki) przystrojonym w białe margerytki, zaprzężonym w siwe konie – wylicza R. Och. – Jan Orsetti z Siennicy Różanej także jechał amerykanem, zaprzężonym w kasztany i przystrojonym żółtymi margerytkami. Jan Kowerski z Olszanki Krzywe powoził fiakrem wiedeńskim zaprzężonym w szpaki, przystrojonym białym bzem. Bronisław Lilpop z Czesławic zaprezentował doccuart\'a przybranego żółtymi słonecznikami. Zaskoczyła widzów pani Halina Iłłakiewiczowa z Łazisk, która – chociaż nie przybrała pojazdu kwiatami, to wjechała brawurowo z fantazją, zwykłym powozem zaprzężonym w czwórkę koni. Wzbudziła szczery aplauz i wiwatom nie było końca.
Zabawa do rana
Wszyscy jednak czekali na najważniejszego gościa – Gustawa Świdę z Wierzchowisk.
\"Gustaw Świda z Wierzchowisk powozi amerykanem przeistoczonym w piękny kosz kwiatów w którym jaśnieją dwie cudne róże w błękitnych tualetach. Amerykan zaprzężony w szydło – dwa złotogniade w dyszlu i szpak na przedzie. Wszystko artystycznie przybrane parmeńskimi fiołkami i białymi różami”.
– Później zaczęła się kwiatowa bitwa – dodaje historyk. – Kwiaty sypano z każdego wozu. Nagrody rozdzielono tak, żeby wszyscy byli ukontentowani – I nagroda dla Świdy, II nagroda ex aequo dla Scipio del Campo i Orsettiego, II nagroda dla Kowerskiegio i Lilpopa oraz dla Iłłakowiczowej za fantazję i umiejętność perfekcyjnego powożenia czwórką.
Po występach panowie znów przystąpili do zawodów strzeleckich, a że pań przy tym nie było, kilka prawdziwych gołębi straciło życie.
Wieczorem odbył się wielki bal. Wodzirejami byli panowie Lilpop, Świda, Scipio del Campo i Bontemps. Zabawa trwała do białego rana. Wprawdzie panowie byli wodzirejami, ale to na paniach spoczywał ciężar najważniejszych przygotowań – zaopatrzenia stołu, zorganizowania wszystkiego, prowadzenia zbiórki. Bo zbiórka na rzecz organizacji dobroczynnych działających w Nałęczowie była prowadzona i zebrane pieniądze zostały przekazane. Po czterech wyczerpujących dniach uczestnicy spotkania rozjechali się do domów.
– Właśnie w czasach braku telefonów, sms-ów, szybkiej komunikacji, umiano się zorganizować, spotkać, zabawić – przypomina R. Och.
Puławskie bale
– Organizowano zabawy równie świetne, choć na mniejszą skalę – dodaje R. Och. – W Puławach tradycję zabaw w okresie międzywojennym podtrzymywały dwa środowiska – to 2 Pułk Saperów Kaniowskich i pracownicy Instytutu. Saperzy organizowali bale w kasynie oficerskim, a ci, którzy nie zostali zaproszeni czuli się fatalnie. Na balach bywała elita. Zaproszenia nie raz były pisane wierszem. W jednym zaś czytamy, że \"uwiadamia się, że będą gry taneczne, oraz że panowie oficerowie proszeni są o nie przychodzenie w butach z ostrogami”.
W Instytucie powstał klub towarzyski – miał swój lokal w środkowej części gmachu i organizował szeroko pojęte zabawy towarzyskie, także wieczorki taneczne i bale.
– Stroną kulinarną w klubie i na balach zajmowały się żony profesorów, członkinie klubu, na bale nalewki przynosili panowie – wyjaśnia Och. – Najbardziej popularne były w karnawale bale maskowe, na które przyjeżdżali chętni z Warszawy, Krakowa i z innych stron kraju. Przebranie musiało mieć charakter satyryczny lokalny, albo ogólnopolski. Profesor Michał Strzemski tak wspominał: \"Pomysłowość uczestników maskarad biła wszelkie rekordy. Nawet przebrania podobne do tradycyjnych nie były zwykle bezsensowne i przypadkowe. Jeśli panie przebierały się w męskie ubrania, a panowie w damskie to wcale nie po to, aby w oklepany sposób rozśmieszać niedostosowaniem stroju do płci. Przebierańcy tego rodzaju starali się uwypuklić niepraktyczność i śmieszność mód. Jeden z panów, chyba doktor Piotr Żochowski ubrał się w zrobiony z tektury słup ogłoszeniowy, na którym widniały dowcipne ogłoszenia nie oszczędzające nikogo z ówczesnych dygnitarzy państwowych”. Jak ostatecznie obliczono koszt tych zabaw był wielokrotnie niższy od organizowanych w lokalach. To nie znaczy, że były skromne – przeciwnie – zawsze były eleganckie i z bardzo dobrym bufetem.
Reklama
Jak się bawiono w czasach bez telewizji
O tym, jak się kiedyś bawiono, opowiada Robert Och, historyk.
- 24.04.2015 23:46

Reklama













Komentarze