Upadek socjalistycznej gospodarki wszyscy przyjęli z ulgą. Po 1989 roku Polacy wzięli „sprawy w swoje ręce” i rzucili się do robienia interesów. Najłatwiej było zacząć od handlu.
Najbardziej pakowny był wartburg
Nic dziwnego, że wkrótce wiele ulic w mieście zmieniły się w jedno, wielkie targowisko. Tak było między innymi na ul. 1 Maja: od pl. Bychawskiego do dworca.
Można tu było kupić wszystko. Towar był wyłożony na masce silnika lub na łóżkach polowych. Większe zakupy - w ilościach hurtowych - można było robić przez całą dobę na targu przy ul. Unii Lubelskiej. Prymitywne stoiska handlowe stały również na Krakowskim Przedmieściu.
- Na początku lat 90. wszyscy rzucili się do handlowania - mówi Andrzej Gorczewski z Lublina, który wówczas przez kilka lat zajmował się handlem obwoźnym. - Były towary sezonowe, które schodziły na pniu. Pamiętam, że nieźle można było zarobić między innymi na maśle i cukrze. Kiedyś ze znajomymi kupiliśmy tonę cukru w naszej cukrowni przy Krochmalnej. Z fakturą poszliśmy do magazynu. „Niech pan podjeżdża wozem na rampę” - usłyszałem od magazyniera. Nieco się zdziwił, kiedy zobaczył, że zamiast ciężarówki po odbiór cukru podjechał polonez, wartburg i maluch. Najbardziej pakowny był wartburg. Cukier sprzedawaliśmy z samochodów w trzech różnych punktach: na 1 Maja, na Nałkowskich i na Żelazowej Woli. Cały towar sprzedaliśmy w dwa dni. Ceny mieliśmy o wiele niższe niż w sklepach. Zdarzało się, że czasami wyszła kierowniczka sklepu i przepędzała handlarzy, ale nikt się tym nie przejmował.
Paleta gum
Niektórzy przedsiębiorcy z tamtych czasów poszli szybko w biznesie o krok dalej: z handlu obwoźnego stali się właścicielami hurtowni; także mobilnych.
- Rano pakowaliśmy towar na samochód i jechaliśmy w trasę - mówi pan Andrzej. - Najczęściej w kierunku Zamościa. Pamiętam, że tam na jednej z osiedlowych uliczek na osiedlu domków jednorodzinnych było dziesięć sklepów. Mieściły się w prywatnych domach i konkurowały ze sobą cenami. Niektórzy tak chcieli „dopiec” konkurencji, że sprzedawali niektóre artykuły poniżej ceny zakupu. Dziś na tej uliczce nie ma już ani jednego sklepu. Dla wielu były to jednak złote czasy. Być może i ja bym się dorobił, ale coś mnie podkusiło żeby zaryzykować i wziąłem kredyt. Jak nastał Balcerowicz, to oprocentowanie kredytów podskoczyło do 80 proc. w skali roku. Robiłem tylko na odsetki i w końcu splajtowałem. Zostałem z paletą przeterminowanych chipsów i gumami do żucia Turbo.
Oblężone stadiony
Szczytem marzeń handlujących były również tzw. szczęki: metalowa konstrukcja małego kiosku, który na noc szczelnie zamykano. Rano wystarczyło otworzyć solidną kłódkę, wysunąć jedną ze ścian i po chwili można było handlować. Były to już stałe punkty sprzedaży, za które właściciel co miesiąc płacił za dzierżawę gruntu.
Na początku lat 90. prawdziwe oblężenie przeżywał stadion Sygnału przy ul. Zemborzyckiej i lekkoatletyczny przy al. Piłsudskiego. Obydwa obiekty stały się jednymi z największych bazarów w mieście, gdzie można było kupić praktycznie wszystko: począwszy od pirackich płyt i kaset, a skończywszy na używanym sprzęcie RTV.
Przed komuniami chodliwym towarem były popularne wtedy zestawy, w skład którego wchodził mały, poręczny kalkulator z długopisem lub elektroniczne zegarki: im więcej miały „melodyjek”, tym były szykowniejsze.
Dobrze sprzedawała się - i to przez kilka lat - włóczka, którą najchętniej kupowano na wiejskich jarmarkach. Te towary najczęściej przywożono z Wiednia.
Spodnie, bagażnik i złote czasy
Stadionowe bazary odwiedzały całe rodziny, była to jedna z niedzielnych atrakcji.
Na stadionie można było także zjeść kiełbaskę z grilla czy wypić kawę. Nikogo też nie gorszył widok klienta, który tuż obok przymierzał spodnie.
Po 1989 roku na licznych targowiskach pojawiali się także rolnicy sprzedający mięso wprost z bagażnika.
Jacek Mirosław, lubelski fotoreporter wielokrotnie dokumentował lubelski handel w czasach tzw. transformacji ustrojowej.
- Dla handlu to były wtedy złote czasy - wspomina. - Znałem ludzi, którzy w nocy jechali na przykład żukiem do Białegostoku, tam kupowali na przykład cały samochód importowanej czekolady i następnego dnia wieczorem robili następny kurs po kolejny towar zarabiając tylko na tej czekoladzie nawet 50 proc. Po ciuchy jeździło się na bazar Różyckiego lub do Rembertowa. Na ubraniach też się nieźle zarabiało, bo był na nie duży popyt. Trzeba było jedynie wiedzieć, co akurat jest modne. Wtedy nie było problemu ze sprzedażą. Handel puszczono niejako na żywioł: niektórzy nawet dorobili się fortuny i dzisiaj są poważanymi biznesmenami.
Prywatny biznes obnażył wszelkie niedoskonałości uspołecznionego handlu. Niektórym opłacało się pojechać do Krakowa czy Białegostoku, tam kupić w rozlewni ciężarówkę napoju i z dużym zyskiem sprzedać w Lublinie państwowym firmom.
Dziś uliczny handel na taką skalę jak przed 30 latami to już z tylko wspomnienia. Na taki biznes nie pozwoliłby dziś ani Sanepid ani Straż Miejska.
Cena inflacji
W połowie 1989 roku ceny rosły nawet po 20 proc. miesięcznie. Narodowy Bank Polski wprowadzał do obrotu banknoty o coraz wyższych nominałach. Najpierw pojawiły się banknoty o nominale 20 tysięcy złotych, z Marią Curie-Skłodowską. Potem 50 tysięcy ze Stanisławem Staszicem. Stwarzało to fantastyczną okazję cinkciarzom oszustom. Na starą pięćdziesięciozłotówkę ze Świerczewskim, za którą w sklepie można było kupić najwyżej lizaka, naklejali trzy dodatkowe zera i wciskali obcokrajowcom jako banknot o nominale 50 tys. zł; równowartość kilkunastu dolarów.
Z galopującymi cenami kłopot mieli też sprzedawcy. Pod koniec 1989 roku telewizor kosztował 1,8 mln zł. Tyle że sklepowa kasa rejestrowała rachunki co najwyżej czterocyfrowe (maksymalnie 9999 zł). Żeby zarejestrować przyjęcie 1,8 ml zł za telewizor, kasjerka musiała dwieście razy z rzędu wpisywać rachunek na 9 tys. zł.
Upadek socjalistycznej gospodarki wszyscy przyjęli z ulgą. Po 1989 roku Polacy wzięli „sprawy w swoje ręce” i rzucili się do robienia interesów. Najłatwiej było zacząć od handlu.
Najbardziej pakowny był wartburg
Nic dziwnego, że wkrótce wiele ulic w mieście zmieniły się w jedno, wielkie targowisko. Tak było między innymi na ul. 1 Maja: od pl. Bychawskiego do dworca.
Można tu było kupić wszystko. Towar był wyłożony na masce silnika lub na łóżkach polowych. Większe zakupy - w ilościach hurtowych - można było robić przez całą dobę na targu przy ul. Unii Lubelskiej. Prymitywne stoiska handlowe stały również na Krakowskim Przedmieściu.















Komentarze