Dziś trudno zrozumieć, jak można stawiać honor (lub „honor”) ponad ludzkie życie. Tak było jednak sto lat temu w Polsce. W naszym kraju, wzorem Francji, honor był męskim obowiązkiem. Oto „sprawy honorowe” obywateli z naszego regionu.
Gwałtowny charakter rozmowy
Dwóch mężczyzn wymierzyło w siebie pistolety w mroźny poranek, 18 grudnia 1897 roku, w lesie pod Gorzkowem (pow. krasnostawski). Józef Lemański był właścicielem majątku Borek. Marceli Skawiński synem miejscowego ziemianina, właścicielem majątku Krobonosz.
Pistolety wypaliły jednocześnie. Przeciwnicy stali oddaleni od siebie o 15 kroków. Lemański miał więcej szczęścia. Jego rywal „padł trupem na miejscu” po pierwszym strzale.
Józef Lemański stanął przed lubelskim sądem okręgowym w maju 1898 roku. Okazało się, że mężczyźni pokłócili się w gmachu dyrekcji szczegółowej Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w Lublinie (to teraz zabytkowa część Sądu Okręgowego przy Krakowskim Przedmieściu).
Skawiński nazwał Lemańskiego „błaznem” w obecność trzech innych osób. Lemański dał mu w twarz. Uderzony posłał wyzwanie na pojedynek. Lemański próbował jeszcze załagodzić sytuację, ale Skawiński stanowczo odmówił sądu polubownego.
„Jako człowiek starszy i doświadczony, nie powinien był się unosić i posuwać do obelgi czynnej” - ocenił Lemańskiego prokurator. Obrońca zrzucał winę na Skawińskiego. Tłumaczył: „Skawiński nie miał nawet prawa upominać się o spłatę długu, należnego nie jemu samemu, lecz jego matce. Dług ten nadto jest w całości uregulowany”.
Świadkowie awantury twierdzili zgodnie: wywołał ją Skawiński, który „w sposób wręcz nieprzyzwoity, a nawet obelżywy”, dopominał się spłaty długu swojej matki. Lemański odpowiedział spokojnie, że „nie tu jest miejsce upominania się o należność”. Jednak natarczywość Skawińskiego rosła. Od słowa do słowa rozmowa „przybrała charakter gwałtowny”.
Sąd skazał Lemańskiego (oskarżony przyznał się) na dwa lata twierdzy i 500 rubli kaucji.
Wcale okazały grób Skawińskiego można odnaleźć na cmentarzu w Gorzkowie. Jeszcze do niedawna po okolicy krążyła legenda, że Skawiński zginął pojedynkując się z niejakim Stanisławem Chądzyńskim. O kobietę, a nie o pieniądze.
Za zabicie człowieka w pojedynku groziło więzienie, katorga na Syberii lub kara śmierci. Chyba, że stała za tobą potężna rodzina.
Strzelamy do siebie na serio
Bohaterem kolejnej opowieści jest Aleksander Erwin Wielopolski (1875-1937), syn (i dziedzic majątku) margrabiego Zygmunta (kamerjunkra Dworu Najwyższego, człowieka z dostępem do ucha cara) oraz niemieckiej księżniczki Wilhelminy Albertyny Montenuovo. Aleksander, mimo arystokratycznego pochodzenia, zadawał się ze zwykłymi śmiertelnikami. Na przykład z Włodzimierzem Wydżgą, ziemianinem z guberni lubelskiej. Na Wydżgi nieszczęście.
Włodzimierz Wydżga trafił do lecznicy chirurga Sołmana z raną postrzałową w prawym biodrze. Był grudzień 1897 roku. Kula przebiła prawą kość biodrową i „pociągnąwszy za sobą strzępki odzieży i kawałki zgruchotanej kości”, doszła do kręgosłupa, a następnie utkwiła w części dolnej czwartego kręgu pacierzowego. Rana była ciężka aczkolwiek nie bezwarunkowo śmiertelna.
Chirurg wyjął kulę (odszukał ją w ciele przy użyciu najnowszego wynalazku, czyli promieni Rentgena), ale wdało się zakażenie i Wydżga zmarł wkrótce po operacji.
Mężczyznę postrzelił 23-letni Aleksander Erwin Wielopolski. Panowie pojedynkowali się na placu wyścigów konnych w Warszawie. Dlaczego wycelowali w siebie pistolety?
Obaj znali się dwa, czy trzy lata i żyli ze sobą w dobrej komitywie. Do listopadowego spotkania w restauracji Stępkowskiego w Warszawie. Wydżga po rocznej przerwie przyjechał ze wsi do stolicy. W restauracji zastał młodego hrabiego w towarzystwie znajomych. Wielopolski nie podał mu ręki tylko odwrócił się tyłem. Wydżga zażądał - za pośrednictwem znajomego - żeby hrabia się wytłumaczył.
„Nie podałem ręki umyślnie, bo miałem zamiar na zawsze zerwać z nim znajomość” - oświadczył potem przed sądem Wielopolski.
Jak się okazuje z protokołu pojedynku i z zeznań sekundantów, warunki pojedynku ułożono następujące: pistolety gładkie, bez wizjerów, 11-milimetrowe; meta 12 metrów; na komendę „gotowi”, „ogień”, „raz, dwa, trzy” - w ciągu 5 sekund jednorazowa wymiana kul z obu stron - opisywał „Kurier Warszawski”.
Przeciwnicy ponownie odrzucili próbę pogodzenia. Nabito pistolety, „zapaśnicy stanęli bokiem przy barjerach i wystrzelili prawie jednocześnie”. Wydżga raniony „upadł w stanie nieprzytomnym”. Wielopolski stanął przed sądem.
„Postanowiwszy zerwać z nim znajomość, przestałem się mu kłaniać przy spotkaniu i wobec tego nie przypuszczałem, aby Wydżga wyciągnął do mnie rękę. Dlatego też nie witałem się z nim przy spotkaniu w restauracji” - oświadczył w sądzie hrabia. Twierdził, że nie miał zamiaru wprost ubliżyć znajomemu.
Wydżga żądał surowych zasad pojedynku: strzelania z 10 kroków i gwintowanej, celnej broni, żeby pojedynek był „na serio”. Zasady ostatecznie złagodzono. Jednak sekundanci Wydżgi mieli instrukcje, żeby się nie godzić, a sekundanci hrabiego „nie uważali za stosowne dopuścić, aby hrabia przepraszał Wydżgę”. Ustalono, że po pojedynku mężczyźni nie podadzą sobie ręki na zgodę, żeby nie mieć ze sobą do czynienia.
Prokurator dopytywał, dlaczego hrabia chciał zerwać znajomość z Wydżgą.
„Na to pytanie nie życzę sobie odpowiadać”. A kiedy hrabia widział się ze śp. Wydżgą po raz ostatni przed pojedynkiem? „Proszę sąd o pozwolenie mi pozostawienia tego pytania również bez odpowiedzi”.
Jeden ze świadków przyznał, że słyszał pogłoski o „jakichś nieporozumieniach natury pieniężnej, pomiędzy Wydżgą, a bratem stryjecznym hrabiego Wielopolskiego”, ale nic dokładnego nie wiedział.
„Wszak prawda, że hr. W. nigdy nie obchodził się lekceważąco z ludźmi, niższymi od niego bądź urodzeniem, bądź majątkiem?” - pytał obrońca. „Bynajmniej. Zawsze był grzeczny dla wszystkich” - stwierdził świadek.
„Bardzo blizko się nieznali, chociaż spotykali się dość często. Wprawdzie byli z sobą na ‚ty’, ale to jest rzeczą zwykłą w naszych stosunkach - tłumaczył Józef hr. Wielopolski, wspomniany kuzyn oskarżonego. Też nie chciał mówić o pogłoskach o zatargach finansowych.
Wyrok: dwa lata twierdzy dla młodego arystokraty, ale z uwagi na „szczególniejsze” okoliczności z „przedstawieniem do uznania Jego Cesarskiej Mości Najjaśniejszego Pana z prośbą o odmianę w drodze łaski kary”, czyli złagodzenie do 6 miesięcy twierdzy.
Sprawa rozeszła się jednak po kościach. Wielopolski nie trafił do celi. Musiał tylko na jakiś czas wyjechać z kraju. Do historii przeszedł jako szanowany działacz społeczny, mecenas kultury, hodowca koni szlachetnej krwi i propagator sportów konnych.
Niepokonana siła zwyczaju
Rodzina Wydżgów miała inklinacje do pojedynków. Karol Wydżga spotkał się w lipcu 1896 roku z hrabią Tomaszem Zamoyskim o świcie na torze wyścigowym, w pobliżu hipodromu. Panowie pokłócili się o pieniądze, gazety pisały o zakładzie.
„Hrabia nie miał nic przeciwko zakończeniu sprawy polubownie” - zapewnił świadek Witold Kaszowski, sekundant Zamoyskiego. Dodał: „Nie czuł się obrażonym, natomiast pan Wydżga żądał pojedynku”.
Żądał i dostał. Na szczęście nikt nie został zabity ani ranny. Dlatego sąd skazał hrabiego na trzy dni aresztu domowego, a Wydżgę (nie stawił się na rozprawę) na trzy tygodnie odwachu wojskowego.
„Siła zwyczaju bywa częstokroć wyższą od wszelkich względów i rozumowań wykazujących jego bezzasadność” - tłumaczył adwokat hrabiego J. M. Kamiński. I podkreślił: „Pod naciskiem tradycji i zwyczajów klient mój, otrzymawszy wyzwanie, nie mógł odmówić pojedynku”.
Hrabia, działając pod wpływem „niezwalczonego przymusu” był po prostu niepoczytalny.
Pojedynek zawziętych
Jeden z warszawskich dzienników doniósł, że w majowy poranek 1901 roku, w majątku Miłociny (pow. warszawski), miał się odbyć w lesie pojedynek między mieszkańcem stolicy W. B. a J. P. z guberni lubelskiej. Na miejsce przyjechały trzy karety. Jednak pojedynkowi zapobiegł pomocnik naczelnika straży ziemskiej. Dowiedział się jakoś o planowanej walce. Wysłał na miejsce trzech strażników, którzy zatrzymali karetę z B. i jego sekundantami. Dwie pozostałe karety zdołały umknąć.
„Gazeta Warszawska” zdradziła, że pojedynek jednak się odbył. Dwa dni później, we wsi na linii kolejowej, 14 kilometrów od Warszawy. Mężczyźni strzelali do siebie z odległości 15 kroków.
Okazało się, że czasem, kiedy brak rozumu, przydaje się szczęście.
„Wyzwany dostał kulę w bok prawy: kula przebiła tużurek, ale spłaszczyła się o kraniec pugilaresu, którego brzeg poszarpała, dzięki tylko szczęśliwemu trafowi, iż paukant miał pugilares w kieszeni, ocalał” - relacjonuje dziennikarz.
Nie wiemy, czy uczestnicy pojedynku stanęli przed sądem. Prawdopodobnie nie - redaktor nie chciał ich denuncjować i dlatego podał tylko inicjały.
W Anglii pojedynkowiczów traktowano z pogardą. „U nas przeciwnie: pojedynek pochłania wiele ofiar i do pewnego stopnia społeczeństwo otacza swą sympatyą ludzi, którzy niepomni na przykazanie Boskie: „nie zabijaj” w miejsce Boga w sercu swym pielęgnują kult „honoru”, pod którym należy rozumieć wytarty frazes, chętnie używany właśnie przez ludzi niehonorowych, dla określenia czynu niezgodnego z etyką i moralnością chrześcijańską” - mówił goszczący w Lublinie w 1900 roku Wiktor Szumański, rejent z Warszawy.
Pojedynki w Polsce skończyły się dopiero wraz z wybuchem II wojny światowej.
Historia pochodzi z książki „Dziki Lublin. 10 niezwykłych, poruszających i sensacyjnych opowieści z miasta, które już nie istnieje” pióra Rafała Panasa z ilustracjami Bartka Żurawskiego, którą zrealizowano w ramach stypendium Prezydenta Miasta Lublin.
Informacje o książce: [email protected]
Dziś trudno zrozumieć, jak można stawiać honor (lub „honor”) ponad ludzkie życie. Tak było jednak sto lat temu w Polsce. W naszym kraju, wzorem Francji, honor był męskim obowiązkiem. Oto „sprawy honorowe” obywateli z naszego regionu.
Gwałtowny charakter rozmowy
Dwóch mężczyzn wymierzyło w siebie pistolety w mroźny poranek, 18 grudnia 1897 roku, w lesie pod Gorzkowem (pow. krasnostawski). Józef Lemański był właścicielem majątku Borek. Marceli Skawiński synem miejscowego ziemianina, właścicielem majątku Krobonosz.














Komentarze