Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Moda w PRL-u: dżinsy za dwie pensje [zdjęcia]

Dziewczynki mogły chodzić w spodniach do szkoły dopiero od 1971 r. Peerelowska moda była szara, siermiężna i mało praktyczna. Polacy jednak – jako przedsiębiorczy naród – starali się nadążać za światową modą, wprowadzając swego czasu na rynek modne kurtki, które we Włoszech używane były jako strój ochronny w mleczarni.
Moda w PRL-u: dżinsy za dwie pensje [zdjęcia]

W latach 70. i 80-tych ubiegłego wieku furorę robiły koszule wykonane z niemnącego się materiału non iron. Plusem było rzeczywiście to, że nie potrzebowały żelazka, ale minusem był surowiec – sztuczne tworzywo, które nie przepuszczało powietrza i latem takie koszule nie były zbyt praktyczne – podobnie jak ortalionowe płaszcze.

W tym samym czasie w sklepach odzieżowych pełno było ubrań z krempliny, materiału zwanego też bistorem. Był to podobny materiał poliestrowy, z którego szyto m.in. garsonki, spodnie czy też garnitury.

Moda peerelowska uwzględniła swego czasu srogie zimy w kraju. Stąd też kożuchy i futra były nie tylko szczytem elegancji, ale również dobrze chroniły przez przenikliwym zimnem. Kożuchy służyły często przez lata. Wielu lublinian jeździło specjalnie do Kurowa, gdzie mieściło się najwięcej zakładów futrzarskich.

– Do dzisiaj pamiętam swój pierwszy kożuch – wspomina Janusz Głowacz z Lublina. – Ojciec kupił od kuzyna skóry na dwa kożuchy. Były tak ciężkie, że trudno było w nich się poruszać. Ale wtedy wszyscy znajomi zazdrościli mi go. Dzisiaj o wiele cieplejsze i praktyczniejsze są chociażby kurtki puchowe, ale kilkadziesiąt lat temu nikt o nich nie słyszał. 

Kogo nie było stać na prawdziwy kożuch czy też futro – kupował „szal” lub dorabiał kołnierz z futra zająca, lisa lub nutrii.

Do tego czapka z podobnego surowca. Nikogo nie dziwił wówczas widok takiego „szala”, z którego zwisały np. łapki lisa, które zawiązywało się pod szyją. Przed każdorazowym wyjściem, futrzane „ozdoby” trzeba były dokładnie wyczesać szczotką lub grzebieniem.

Obecne pokolenie 50- i 60-latków z pewnością pamięta również krótkie, skórzane kurtki, które kuśnierze robili z niewielkich skrawków skór. Były dość praktyczne i o urozmaiconej kolorystyce.

W tym samym czasie nastała moda na wyroby z włóczki, która trwała aż do końca lat 80. Oprócz kolorowych, Polacy chętnie nosili też szaliki, czapki, własnoręcznie wykonane torebki. Popularne były również swetry z owczej wełny, który miały jednak duża wadę: powodowały zadrażnienia wrażliwej zwłaszcza skóry.

– Niektórzy na myśl, że taki sweter wkładają na spocone ciało już dostawali gęsiej skórki – mówi Jacek Mirosław, wieloletni fotoreporter lubelskich mediów.

W połowie lat 70. modowym hitem były dwa rodzaje spodni: „szwedy” oraz „dzwony”.

Te pierwsze charakteryzowały się tym, że rozszerzały się już na wysokości bioder, te drugie z kolei – od kolan w dół. Najmodniejsze „dzwony” zasłaniały całkowicie buty. Co ciekawe, obydwa rodzaje kroju były popularne zarówno w wersji „damskiej” jak i „męskiej”.

– Takie spodnie zazwyczaj zamawiało się u krawca – mówi Marek Wieczorek z Lublina. – Dużo modnych wówczas spodni można było kupić w domach towarowych, na bazarach albo w prywatnych sklepach z odzieżą. Po większe zakupy jeździło się do Warszawy do domów towarowych, które jak na tamte czasy było dobrze zaopatrzone. Dużą popularnością cieszyły się też targi w Rembertowie oraz słynny „Różyc” na Pradze. Tam jeździli klienci z całej Polski.

Co ciekawe, w PRL uczennice długo nie mogły chodzić do szkoły w spodniach. Dopiero w 1971 r. Ministerstwo Oświaty zezwoliło dziewczętom na ten ubiór – podkreślając, że „powinny ubierać spodnie zwłaszcza w mroźne dni”.

Przez wiele lat szczytem marzeń młodych ludzi były „prawdziwe” dżinsy lub „sztruksy”. W czasach PRL, oryginalne spodnie można było kupić jedynie w Peweksie za tzw. waluty wymienialne lub bony towarowe. Takie prawdziwe wranglery, lee czy levisy  kosztowały krocie. Nic dziwnego, że niewiele osób było na nie stać.

– Takie spodnie kosztowały ok. 20 dolarów – wspomina Jacek Mirosław. – Urzędnik zarabiał wtedy w przeliczeniu niecałe 10 dolarów. Przy takich zakupach klient dostawał elegancko zapakowany towar w kolorową reklamówkę. Służyła ona później jeszcze przez wiele miesięcy. Był okres, kiedy ta plastikowa torba była nawet symbolem pewnej ekstrawagancji. Niektórzy przywozili z Zachodu reklamówki jako prezent dla znajomych czy rodziny.

Prywatni przedsiębiorcy szybko zwietrzyli interes na modnych spodniach i w latach 80. w wielu – zwłaszcza prywatnych sklepach – pojawiły się dżinsy rodzimej produkcji z naszywkami znanych, zagranicznych firm. Wprawdzie ich jakość nie była najwyższa, ale kosztowały dużo mniej od oryginalnych. Niektórzy, chcąc zaimponować innym kupowali dżinsy na targu i sami doszywali metki. Bywało, że takie spodnie miały na lewej tylnej kieszeni naszywkę levis, a na prawej wrangler. Prawdziwy „elegant” miał nie tylko dżinsowe spodnie, ale do tego marynarkę z takiego samego materiału. Dodatkiem, który powodował zazdrość przechodniów były wysokie, skórzane buty kowbojskie.

Mając już modne spodnie pozostało już tylko dobrać odpowiednie obuwie i kurtkę. Do szwedów lub dzwonów pasowały buty na jak najwyższym obcasie. W modzie były też drewniaki. Młodzież najczęściej wkładała trampki.

Z kurtek najmodniejsze były tzw. szwedki (lub olimpijki) – krótkie do pasa, z ortalionu, ze stójką i kolorowymi mankietami z gumką i parmalatki – również do pasa, ze ściągaczem i z materiału przypominającego papier pakowny. Do tego z reklamowymi nadrukami. Nazwa „parmalat” wzięła się stąd, że pierwsze tego rodzaju kurtki pochodzące z prywatnego importu miały właśnie nadruk z napisem Parmalat. Jak się potem okazało, tak nazywała się właśnie włoska mleczarnia, a te pierwsze sprowadzone do Polski kurtki były stosowane w mleczarni jako ubranie ochronne. Cieszyły się one dużym powodzeniem m.in. w NRD, dokąd wywozili je przedsiębiorczy rodacy. Jedne i drugie kurtki były praktyczne. Można je było łatwo zwinąć do torby lub nawet do kieszeni.

W połowie lat 80. przerzuciliśmy się na modę pochodzącą z Turcji. Stamtąd na bazary i targi trafiały duże ilości tureckich spodni tzw. marmurków i różnobarwnych swetrów, które po kilku latach zostały jednak uznane za zbyt kiczowate.

Dzisiaj niewiele już zostało z naszych rodzimych zakładów odzieżowych. Przegrały konkurencję z tanimi produktami z Chin.

W latach 70. i 80-tych ubiegłego wieku furorę robiły koszule wykonane z niemnącego się materiału non iron. Plusem było rzeczywiście to, że nie potrzebowały żelazka, ale minusem był surowiec – sztuczne tworzywo, które nie przepuszczało powietrza i latem takie koszule nie były zbyt praktyczne – podobnie jak ortalionowe płaszcze.

W tym samym czasie w sklepach odzieżowych pełno było ubrań z krempliny, materiału zwanego też bistorem. Był to podobny materiał poliestrowy, z którego szyto m.in. garsonki, spodnie czy też garnitury.

Moda peerelowska uwzględniła swego czasu srogie zimy w kraju. Stąd też kożuchy i futra były nie tylko szczytem elegancji, ale również dobrze chroniły przez przenikliwym zimnem. Kożuchy służyły często przez lata. Wielu lublinian jeździło specjalnie do Kurowa, gdzie mieściło się najwięcej zakładów futrzarskich.

Powiązane galerie zdjęć:


Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama
Reklama