• Korzenie rodzinne?
– Dziadkowie ze strony ojca pochodzą z okolic Chodla. Niewielkie miasteczko z XVII wiecznym kościołem i tajemniczymi ruinami na wyspie, na które mieszkańcy mówią Loret. Dziadzio Kazimierz był dwa razy żonaty, mój ojciec narodził się z drugiego związku. Urodziłem się w Lublinie.
• Edukacja?
– Podstawówka w Lublinie, w liceum polonistką była Elżbieta Żwirkowska, która nas zaszczepiała i wspierała w robieniu teatru. Otwierała przed nami ciekawe światy literackie, kiedy pewne nazwiska były na indeksie. Moim szkolnym kolegą był Janusz Opryński, z którym razem wstąpiliśmy do Teatru Provisorium.
• Najważniejsze spektakle Provisorium?
– Provisorium można podzielić na cztery etapy. W pierwszym nas jeszcze nie ma (teatr zakładają studenci, w tym nieżyjący już Jan Twardowski). W 1975 roku zaczynamy my. Najważniejsze przedstawienia drugiego okresu? „Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe”, w którym improwizowaliśmy, inspirując się metodą Jerzego Grotowskiego. Ważny był spektakl „Nasza niedziela”, gdzie wykorzystaliśmy nieznane Polakom (cenzura) teksty Czesława Miłosza. „Wspomnienia z Domu Umarłych” do dziś teatralnie się bronią, na wideo dobrze się to ogląda. Ze spektaklem „Dziedzictwo” zjeździliśmy kawał Europy. Każdy spektakl chciałoby się wymienić.
• Jest rok 1996...
– Mamy w teatrze pewien kryzys. Został jeden reżyser, jeden aktor i jeden pracownik techniczny. Czyli ja, Janusz Opryński i Piotrek Szamryk. Pod nazwą „Koniec wieku” robimy Dżumę, poznajemy się z aktorami z Kompanii Teatr (aktorzy Teatru Andersena). Jakoś nie do końca jeszcze iskrzy między nami w tym przedstawienie, dopiero docieramy się. Wtedy przychodzi czas na „Ferdydurke” , które gramy 15 lat w jednym składzie. Pół tysiąca przedstawień. Spektakl dla telewizji. Potem robimy „Do piachu” Różewicza.
• Znów ważne i nagrodzone przedstawienie?
– Tak, potem gramy „Transatlantyk”, dalej „Homo Polonius”, nasze najbardziej nieudane przedstawienie. Bardzo sobie ceniłem „Do piachu”, które było jeszcze trudniejsze fizycznie niż „Ferdydurke”.
• Dlaczego?
– Byliśmy tak obciążeni fizycznie balami drewna, połówką świni, która ważyła 30 kilogramów.
• Co dalej. Czemu się rozeszliście z Kompanią Teatr. To był dobry tandem?
– Powoli nasza wielka miłość, żar - gasły. Relacje między nami się wypaliły. Niektórzy chcieli robić coś nowego poza teatrem. Strasznie dużo jeździliśmy, strasznie dużo graliśmy. Nastąpiło zmęczenie materiału.
• Przychodzi ostatni etap. Kto wpada na pomysł, żeby robić spektakle ze znanymi aktorami?
– Janusz zaprasza do Braci Karamazow Adama Woronowicza, premiera następuje w 2011 roku. Aktorów podpowiada Opryńskiemu krytyk teatralny Łukasz Drewniak. Kiedy spotykamy się na pierwszym czytaniu scenariusza w Warszawie w 2010 roku, czytanie trwa cztery godziny. Idzie jak po grudzie. Woronowicz ma powiedzieć do Janusza: A kogoś ty tu nasprowadzał. Jak by pytał: Co ty chcesz tu ogień z wodą połączyć. A jednak Woronowicz nie miał racji. Każdy z aktorów miał swoją misję. I ja tych Braci chyba najbardziej lubię.
• Ostania realizacja to bardzo kontrowersyjny spektakl „Punkt Zero. Łaskawe”?
– Tak, wzbudzający kontrowersje, ale bardzo go sobie cenię. Choć boję się smutku tego przedstawienia. Smutku, który wbija w fotel. Widzę po ludziach. Cenne jest to, że możemy zobaczyć, jak wyglądały konkrety eksterminacji. Punkt po punkcie.
• To teraz przejdźmy do książki „Provisorium. Nieregularny dziennik z podróży”, która właśnie trafiła do księgarni. Zawsze robiłeś notatki?
– Tak. Na spotkaniu Janusz Opryński powiedział, że wszyscy zawsze widzieli mnie piszącego. Czy czekaliśmy na lotnisku, czy lecieliśmy samolotem, czy siedzieliśmy przy stole, czy w hotelu. Te zapiski miały terapeutyczną funkcję.
• W dzienniku piszesz o spotkaniach przy wódeczce. Dużo się piło wódki w trasie?
– Każdy wiek w dorastaniu ma swoje prawa. I ograniczenia. Za komuny dużo wódki piliśmy. Wypiliśmy morze. Wódką dodawaliśmy sobie odwagi, bo jednak bezpieka deptała nam po piętach. Cenzura nam nie puszczała spektakli. Za „Wspomnienia z Domu Umarłych” postawili nam przed oczami paragraf, że godzimy w ustrój Polski i międzynarodowe sojusze. To były bardzo poważne zarzuty. Wódką zapijało się stresy. Dziś jest to nie do pomyślenia. Im dalej do przodu, tym większa dostępność i wybór różnych alkoholi, przerzucamy się na wino, czas wina w teatrze pozwolił łagodniej popłynąć na jednej fali.
• Kobiety w trasie?
– Nic z tych rzeczy. W tej kwestii zachowywaliśmy się jak mnisi. Mieliśmy dużą dyscyplinę. Ceniliśmy sobie męski team. Kobiety są cudowne, ale wprowadzają inny rodzaj relacji i czasami w teatrze jest trudniej. Nie wiem, czy by też wytrzymały to całe tempo.
• Książkę zadedykowałeś swojej żonie Hani?
– Zgada się. Pierwszej i jedynej żonie.
• Powiedz, co to jest miłość?
– My, w naszym domu mówimy, że miłość to ofiara. To jest to, że służymy sobie nawzajem, że nie zostawiamy siebie, odchodzimy na tyle, na ile musimy się rozstać - na czas pracy czy wyjazdu. Jesteśmy bardzo oddani, pielęgnujemy relacje, wyręczamy się w różnych sprawach. Patrzymy w jednym kierunku. Rozmawiamy, jest nam dobrze, w niedzielne przedpołudnie lubimy sobie siąść, wypić kawę, rozwiązać krzyżówkę z Gościa Niedzielnego. Są to duże krzyżówki i nieco inne hasła mają niż pozostałe. Ja się tego nie wstydzę. Przy krzyżówkach zawsze odprężaliśmy się w pierwszych dniach urlopu.
• Michał Urbaniak mówi, że w życiu trzeba się czegoś trzymać. Czego się trzymasz?
– Pewnie to niepopularne co powiem. Trzymam się swojej wiary. Bardzo ją też pielęgnuję, jak i praktykę, powiązaną z wiarą.
• Dlaczego wiara jest dla ciebie tak ważna?
– Najważniejsze jest to, że przywraca mi pion moralny. Porządkuje mnie. Jak nie potrafię czegoś ocenić czy wybrać, to podnoszę oczy do góry. I przychodzi odpowiedź, co jest najważniejsze. Myślę, że bez mojej wiary dawno bym zginął.
• Korzenie rodzinne?
– Dziadkowie ze strony ojca pochodzą z okolic Chodla. Niewielkie miasteczko z XVII wiecznym kościołem i tajemniczymi ruinami na wyspie, na które mieszkańcy mówią Loret. Dziadzio Kazimierz był dwa razy żonaty, mój ojciec narodził się z drugiego związku. Urodziłem się w Lublinie.
• Edukacja?
– Podstawówka w Lublinie, w liceum polonistką była Elżbieta Żwirkowska, która nas zaszczepiała i wspierała w robieniu teatru. Otwierała przed nami ciekawe światy literackie, kiedy pewne nazwiska były na indeksie. Moim szkolnym kolegą był Janusz Opryński, z którym razem wstąpiliśmy do Teatru Provisorium.
• Najważniejsze spektakle Provisorium?
– Provisorium można podzielić na cztery etapy. W pierwszym nas jeszcze nie ma (teatr zakładają studenci, w tym nieżyjący już Jan Twardowski). W 1975 roku zaczynamy my. Najważniejsze przedstawienia drugiego okresu? „Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe”, w którym improwizowaliśmy, inspirując się metodą Jerzego Grotowskiego. Ważny był spektakl „Nasza niedziela”, gdzie wykorzystaliśmy nieznane Polakom (cenzura) teksty Czesława Miłosza. „Wspomnienia z Domu Umarłych” do dziś teatralnie się bronią, na wideo dobrze się to ogląda. Ze spektaklem „Dziedzictwo” zjeździliśmy kawał Europy. Każdy spektakl chciałoby się wymienić.













Komentarze