Do przedszkola zawoził mnie zawsze tata, a wracałam przeważnie pieszo, z mamą przez Narutowicza, po drodze były zakupy w delikatesach Społem, czasami zaglądałyśmy do rybnego na Głębokiej. Pamiętam srebrną wagę szalkową na ladzie i tłumy kupujących ustawionych w kolejce; po chleb czy mleko kolejka była krótsza, a ta do mięsnego potrafiła się ciągnąć, bywało, że mijała Środkową czy Wschodnią.
Zabawa w kolejce była przednia, chyba, że nie było znajomych dzieciaków, to się nudziłam. Tak właśnie nudziłam się pewnego popołudnia, a ponieważ nuda była trudna do wytrzymania dla energicznej pięciolatki, jaką wtedy byłam, postanowiłam nie tracić czasu pod sklepem, tylko wrócić samej na Wapienną – bo przecież dobrze wiem którędy iść. Mama zagadana z paniami z kolejki, początkowo nie zauważyła, że mnie nie ma, a później w poszukiwaniu dziecka pomogli jej panowie milicjanci z pobliskiego komisariatu MO. Zrobili to profesjonalnie, ponieważ zostałam odnaleziona z kumplami pod domem.
Kumple, szalone dzieciaki z Wapiennej… Było nas dużo, sami chłopcy i ja. Chowając się przed rodzicami przechodziliśmy przez Nadbystrzycką na place zabaw przy wieżowcach na Zachodniej. Ale mój ulubiony plac znajdował się pod adresem Nadbystrzycka 39, był ogromny, cały wyasfaltowany, z nieśmiertelnymi drabinkami, metalowymi huśtawkami, zjeżdżalnią i karuzelą – to był lunapark mojego dzieciństwa! Traciliśmy poczucie czasu, od zabawy odrywał nas zachód słońca lub rozwścieczony głos rodzica.
Wapienna to czas mojego beztroskiego dzieciństwa spędzonego na wsi w centrum miasta, odkrywcze wyprawy prowadzące dzikimi asfaltowymi drogami do niezdobytej dżungli miasta. Wapienna to rywalizacja o przywództwo w bandzie, konkurs na najgłupszy pomysł, na najdalszą wycieczkę i najwięcej zjedzonych parówek. Byłam dziewczyną z Wapiennej, która odkrywa i podbija świat – z ciekawością, ufnością i spontaniczną radością.
Z końcem zerówki przenieśliśmy się na ulicę Różaną na pobliskich Czubach, naukę rozpoczęłam w szkole podstawowej nr 28, która wtedy jeszcze mieściła się przy ulicy Romantycznej, w małym jednopiętrowym budynku. Dzieciaków było mnóstwo, szkoła pękała w szwach, wyż demograficzny dawał się we znaki, uczyliśmy się na zmiany, od godziny 7 do 19, a nawet 20. Pamiętam ciepłe, zbyt ciemne światło w naszej sali lekcyjnej, drewnianą skrzypiącą poręcz i tatę przysypiającego na ławce w szatni, czekającego aż skończę lekcje.
Po trzech latach nauki płynnie przenieśliśmy się do klasy czwartej w nowo oddanym budynku szkoły przy ulicy Radości. Tu wyż demograficzny został nazwany literkami alfabetu w danym roczniku, w moim było jedenaście do „k”. Rozpoczęła się też moja mozolna codzienna trasa do szkoły – z Różanej przez Jutrzenki, kładką nad Filaretów, następnie alejką wzdłuż Fantastycznej, która w chwili obecnej nazywana jest Aleją Marzeń, a wtedy marzeniem było przebycie jej jak najszybciej, żeby w lecie nie dostać słonecznego udaru, a zimą nie zostać zmiecionym z powierzchni razem z wiatrem i śniegiem.
Zima na Czubach była bajkowa i szalona, gromadnie jeździliśmy na sankach, nartach i czymkolwiek się dało w wąwozie oddzielającym Czuby od LSM-u. Na białych połaciach śniegu w wąwozie widać było morze czarnych mrówek – to byliśmy my, dzieci z Czubów; przemoczone, przemarznięte, ale zadowolone. Wczesna wiosna kojarzy mi się z wiecznie brudnymi butami, na osiedlu dopiero zaczynały powstawać pierwsze chodniki, a błoto było wszędzie. Wejście do wąwozu o tej porze roku groziło utratą butów, które grzęzły, zapadały się i zostawały w wąwozie na wieki.
Wraz z cieplejszymi dniami powracały do pracy dźwigi budowlane i żurawie, do dzisiaj brzęczy mi w uszach ich skrzypienie i popiskiwanie, które wtedy zastępowało ptasi śpiew. Powróciły też bitwy w wąwozie, walki terytorialne pomiędzy Czubami, a LSM-em. Wspominając to teraz uświadamiam sobie, jak dużo mojej aktywności skupiało się właśnie w tym jednym wąwozie. Przed południem, na wysokości osiedla Skarpa wąwóz był stadionem lekkoatletycznym, który zastępował nam salę gimnastyczną, a popołudniami na wysokości osiedla Rury był moim placem zabaw, małpim gajem, ogrodem w którym królowały mirabelki.
Dorastałam, a w wąwozie zaczynałam zanurzać się jak „W Malinowym Chruśniaku”. Na otaczającą rzeczywistość patrzyłam już innymi oczami, zauważałam całą ferie barw miasta. Wąwóz znaczył dla mnie coraz więcej. Był miejscem rozstrzelanych w dzielnicy więźniów politycznych, pierwszych przyjaźni, których potem zabrakło, punktów których już nie ma.
Lublin tamtych lat pozostał w pamięci moich uczuć i zmysłów; w zapachu wysłodków dochodzącym późną jesienią z Krochmalnej, w krzyku jerzyków kołujących wieczorami nad miastem i w ciężkiej mgle opadającej nad Bystrzycą.
Monika Kwiatkowska
Dziewczyny z Kaliny, chłopaki z Krochmalnej - opisujcie ulice swojego dzieciństwa, czekam na Wasze opowieści - [email protected]














Komentarze