Reklama
Życie za kratką
Najważniejsza jest odwaga. Pewność siebie. Tupet? Bez przesady. Ale czasem trzeba wrócić oknem, jak wyrzucają drzwiami. Próbować. Aż się uda coś upchnąć
- 26.01.2006 12:08
Mariusz przedstawia się jako Maks. Czemu? - To trochę jak Mariusz Max Kolonko. Tak brzmi lepiej - śmieje się sam z siebie Maks. - Światowo. I robi wrażenie.
Do tego garnitur, skórzana aktówka, szybki krok, a w ręku kluczyki do firmowego auta. Zawodowy uśmiech. Lepszy świat, który wraz z nim wkracza do osiedlowego sklepu. Sprzedawać boczek i podwawelską.
Maks handlował już właściwie wszystkim. Były mrożonki, książki, ubezpieczenia. Wędliny i segregatory. - Jak już raz załapiesz się na przedstawiciela to przechodzisz z rąk do rąk - opowiada. - Najlepiej oczywiście wyspecjalizować się w jakiejś branży, np. spożywczej albo edukacyjnej. Wtedy jesteś gość, bo masz kontakty.
Maks kontaktów ma w bród. Znają go kierowniczki sklepów, szefowe marketingu, sekretarki, ekspedientki. Po drodze złamał niejedno serce. - Ale jak się już rozkręciłem, to zaraz trzeba się było zwijać... - mówi z żalem.
I liczy, w ilu miejscach już pracował. Wychodzi mu, że w siedmiu. Ale, niestety, nie chodzi o to, że łapał coraz lepsze posady. - To taki system. Przychodzi nowy, chce się wykazać, dostaje na zachętę łatwy rejon, a potem podkręca mu się śrubę. Koleś wypruwa sobie żyły, jeździ na okrągło, myśli, że zwycięży. Szefowie go wzywają, poklepują po plecach, mówią, że w niego wierzą. A potem po prostu nie podpisują z nim umowy. Sorry, nie wyrobiłeś limitu...
- Ja nic nie sprzedaję! - zastrzega Anna. - Jestem przedstawicielem medycznym. Żadnym handlowcem, a już broń Boże sprzedawcą. To trzeba wyraźnie podkreślić.
Dwanaście lat temu skończyła stomatologię. Rok przepracowała w ZOZ-owskiej przychodni (za pięćset złotych miesięcznie i ból krzyża). - Dołowała mnie świadomość, że się marnuję.
Wysłała swoje CV gdzie się dało. Po miesiącu wylądowała w Warszawie na rozmowie. A dwa tygodnie później była już w Tunezji na spotkaniu integracyjnym potężnej firmy farmaceutycznej.
- Jak jechaliśmy z lotniska do hotelu, to myślałam, że śnię. Bajeczna pocztówka na wyciągnięcie dłoni - opowiada Anna. - I to właściwie moje najlepsze wspomnienie z tej wycieczki...
Bo potem był już tylko hotel. Cały dzień szkolenia, prezentacje, wystąpienia. Marketing, sprzedaż, strategia. I tak w kółko.
Najważniejsze to zdobyć drzwi. Minąć nerwowy tłum pacjentów, gotowy za cenę życia strzec kolejki przed wyperfumowaną \"obcą” w zgrabnym kostiumie. Taka na kilometr pachnie znienawidzonym przedstawicielem zachodniego koncernu, który ograbia zwykłych ludzi na lekarstwach. A zwykli ludzie głupi nie są. - Najpierw jest szum. Potem pojedyncze głosy. Wreszcie krzyk: Gdzie się wpycha bez kolejki?! Odwracam głowę, udaję, że tego nie słyszę. Zrozum: ja nie mogę czekać, aż pani doktor przyjmie ich wszystkich, bo w życiu bym nie wyrobiła swojej normy.
Anna wchodzi do gabinetu. Wykłada na biurko swoje atuty. Te bezpieczne: długopisy, kalendarzyki, naklejki. Prawdziwe asy trzyma dyskretnie na potem. Szkolenie w ciepłym kraju. Weekend w Zakopanem. - To po prostu element mojej pracy. Żadne przekupstwo, tylko zaproszenie do szczegółowego zapoznania się z naszą ofertą - tłumaczy.
I chociaż Anna nie \"sprzedaje”, to jej szefowie skrupulatnie oceniają wyniki jej pracy. Oceniają i wyceniają. - Dobra płaca za dobrą pracę - mówi enigmatycznie. - Nie narzekam. Nie zarobiłabym tyle leczeniem zębów.
Do tego służbowe auto, komórka, spory fundusz reprezentacyjny i szkolenia na całym świecie. A jeszcze poczucie przynależności do grupy młodych, szybkich oraz skutecznych. Taka elita.
Ale nic za darmo. Anna musi się bardzo pilnować. Młodsi koledzy depczą jej po piętach. - Teraz młodzi mają piekielny ciąg na bramkę - tłumaczy. - Żadnych obiekcji, skradania, krygowania się. Ruszają w teren i teren jest ich. A ja? Nie znam dnia ani godziny, kiedy mi podziękują. Bo już nie będę najlepsza. Chociaż taka sama, jak zawsze...
Stanisław ma już swoje lata, swoje niemałe doświadczenie życiowe i mnóstwo pokory: cztery lata był bez pracy.
Stanisław sprzedaje całkiem inny towar niż Anna i Maks. Lekcje języka. Przekonuje, że szkołom bardziej opłaci się wynająć lektora z firmy, niż zatrudniać nauczycieli.
Stanisław trzyma się tej pracy rękami i nogami. Obiecał sobie, że już nie będzie na bezrobociu. Dlatego zgodził się - jak to powiedzieli jego szefowie - na amerykański system wynagradzania. Dostaje prowizję od sprzedaży. I nic więcej, więc musi walczyć bez oglądania się na innych.
Klientami Stanisława są dyrektorki szkół. Panie w średnim wieku, z niewielkich miejscowości i wiosek. Stanisław wie, jak z nimi rozmawiać. Co je martwi, czym żyją na co dzień i takie tam. Umie zagadnąć o dzieci, o pracę. Że w portfelu cienko, bo budżetówka, to wiadomo nie kokosy. - Ja jestem taki ciepły człowiek - mówi o sobie. - To ułatwia kontakt.
A szefowie Stanisława nie ułatwiają mu pracy. Żadnych zachęt, bonusów, gadżetów. Dlatego Stanisław sam kombinuje. A to kupi bombonierkę, a to kawę. Raz zainwestował nawet w album o papieżu. Opłaciło się. - Wzruszona dyrektorka z miejsca podpisała ze mną umowę.
Ile najwięcej zarobił? 1800 zł. Najmniej 200. Szefowie poprosili go wtedy na rozmowę. Powiedzieli, że doceniają jego starania, ale psuje im markę i robi zastój w biznesie. Dali mu dwa tygodnie na podpisanie trzech porządnych zleceń.
Stanisław schudł przez te dwa tygodnie
4 kilogramy. I jak wojenne trofeum przyniósł do firmy nowe kontrakty. Ratując swoją posadę na amerykańskich warunkach.
Lubią mówić o plusach swojej pracy. Że kreatywna, inspirująca, ciekawa... Dająca możliwości. W terenie, z ludźmi, z dreszczykiem adrenaliny. Bez ośmiogodzinnej nasiadówki w biurze. Bez szefa nad głową i kadrowej sprawdzającej listę obecności.
Ale czasem myślą o czym innym. - Sprzedaję, wyrabiam, zarabiam - uśmiecha się Anna. - Nie sprzedaję, nie wyrabiam, wypadam. I koniec.
Reklama













Komentarze