Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Robert Kmieć: Poszukiwacz zaginionej przeszłości

Zawory ciśnieniowe z rakiety V2, fragment owiewki z PZL Łoś czy element pierwszego polskiego samolotu strąconego we wrześniu 1939 – to tylko niektóre skarby z jego licznej kolekcji. Pierwsze kroki stawiał szukając kulek ze szrapneli pod Bychawą. Robert Kmieć to ten tajemniczy człowiek, który chodzi z różnymi dziwnymi urządzeniami w programach \"Było… nie minęło” czy \"Skarby III Rzeszy”.
Robert Kmieć: Poszukiwacz zaginionej przeszłości
(Jacek Świerczyński)
Ukryte, wciąż czekające na wydobycie, zawsze podsycały ludzką wyobraźnię. Trzeba jednak mieć dystans do \"nieślubnych dzieci historii”, jak mówi się o skarbach. Robert Kmieć z Lublina nauczył się, że za każdym guzikiem czy klamrą od wojskowego pasa stoi żywy człowiek.

– W poszukiwaniach trzeba mieć wiedzę, sprzęt i farta. Ważne jest też, aby trafić w życiu na fajnych, życzliwych i mądrych ludzi. Ja mam takie szczęście – mówi pan Robert.

Lotki z wykrywacza

Wszystko zaczęło się w rodzinnej Bychawie. W tym czasie nie było playstation, a młodzi chłopcy grali w różne rzeczy – kapsle, w dołek czy \"lotki”. – Lotki to były kulki ze szrapneli. W okolicach Bychawy było ich sporo, bo podczas I wojny światowej przetoczył się tam front. Inni chłopcy mieli ich po kilkanaście. Ja zawsze przychodziłem do szkoły z woreczkiem \"lotek”. To były moje pierwsze skarby, pierwsze dowody eksploracji. W poszukiwaniach ważny jest fart, nagroda za trud. Wówczas pasja ma sens. Lata można szukać i nic nie znaleźć. Wtedy pasja słabnie – opowiada Robert Kmieć.

Pierwszy wykrywacz metali miał już w 1984. – Dostałem go od mamy, która była w USA. Kiedy inni chłopcy szukali pojedynczych \"lotek” chodząc po polach, ja z moim wykrywaczem znajdowałem po kilkanaście w jednym miejscu. Wyjmowałem je, jak rodzynki z ciasta. Zawsze miałem ich całe woreczki i olbrzymie poważanie w szkole. To była moja pierwsza nagroda, jaką znalazłem na bychawskich polach – opowiada.

Ten fakt wpłynął na całe życie Roberta Kmiecia. Pod wpływem kultowego serialu \"Pan Samochodzik i skarb Templariuszy” zaczął poszukiwać we własnej okolicy. – Kopaliśmy w bychawskim zamku. Dokopaliśmy się do piwnic. Bóg chyba czuwał, bo nie weszliśmy do środka. Stare lochy były w fatalnym stanie i niemal na naszych oczach zaczęły się walić – wspomina. Ale bakcyl już był zaszczepiony.

Raj ze sprzętem

Robert Kmieć na dekadę wyjechał do USA. Skończył tam edukację i zawodniczo uprawiał taekwondo. – Byłem nawet mistrzem Stanów w swojej kategorii wagowej. Sport to jednak nie była moja pasja. Już wtedy wiedziałem, że chcę szukać skarbów.

Jeździł po fabrykach profesjonalnego sprzętu poszukiwawczego. Dowiadywał się, jak działa, jakie posiada możliwości i jak go skalibrować do poszczególnych rodzajów poszukiwań. – Do kraju wróciłem z wiedzą i sprzętem. Dysponowałem najlepszymi w Polsce urządzeniami do eksploracji. Chyba tylko wojsko miało takie. Tak założyłem firmę, która zawodowo zajmuje się badaniem gruntu na potrzeby archeologii, geologii, budownictwa czy drogownictwa. Jednak to właśnie poszukiwania archeologiczne były dla mnie pasją.

Dziś sprzęt w firmie Roberta Kmiecia to solidny tir. Georadary, magnetometry, urządzenia elektrooporowe czy sejsmiczne. – To pozwala na \"zajrzenie” do wnętrza ziemi na 5, 10 czy 25 metrów. Zanim zaczniemy kopanie, to właśnie dzięki tym urządzeniom precyzyjnie ustalmy cel eksploracji.

Było… nie minęło

Tak jak każdy eksplorator prawdziwą przygodę zaczynał od poszukiwań w lasach. – I pewniej dalej bawiłbym się w to, gdyby nie Adam Sikorski, twórca programu \"Było… nie minęło”. To on mi pokazał, że za każdym orzełkiem, guzikiem z wojskowego szynela, klamrą od pasa czy nieśmiertelnikiem stoją ludzie. To on mnie zaszczepił pasją do odkrywania historii. Coś niepozornego wydobytego z ziemi trzeba zidentyfikować, ustalić pochodzenie, dotrzeć do korzeni. To taka robota detektywistyczna. A jak się okazuje, każdy znaleziony artefakt ma kolejnych kilka odgałęzień do innych zdarzeń historycznych.

Historia jest matką życia – brzmi stare przysłowie. – Trzeba ją szanować i kultywować, co polskie. Jak dziś pamiętam poszukiwania polskiego wodnosamolotu Cant Z.506. Pierwszy z 6 samolotów zamówionych przez Polskę we Włoszech przyleciał do kraju 27 sierpnia 1939 roku. Po oficjalnym przywitaniu w Pucku, pilotów przegrupowano w kierunku lotniska w Białej Podlaskiej. W okolicach Siemienia, 11 września, pilotom zabrakło paliwa i musieli wylądować na tamtejszych, rozległych stawach hodowlanych. Tutaj dopadły go niemieckie bomby – opowiada Robert Kmieć.

Odznaka

Po kilkudziesięciu latach grupa pasjonatów w ramach programu \"Było… nie minęło” namierzyła wrak potężnego włoskiego wodnosamolotu. Zimą, przez lód, zlokalizowano wrak za pomocą georadarów. Poszukiwacze czekali do jesieni, aż rybacy spuszczą wodę ze stawów. – Pamiętam jak dziś te poszukiwania. Przyjeżdżamy do Siemienia i Adam Sikorski mówi mi, że byłby szczęśliwy, gdyby udało się znaleźć tabliczkę z obudowy silnika z napisem Alfa Romeo. Ludzie już siedzą w błocie i wyjmują różne części Canta. Ubieram się w kombinezon i wskakuję w to błocko. Pierwszy ruch łopatą i mam. Jest tabliczka, niewielka, z emaliowanym napisem Alfa Romeo – opowiada nasz bohater.

Ale to nie koniec. – Adam mówi, że byłoby przepięknie, gdyby udało się wydobyć odznakę formacyjną pierwszego polskiego Morskiego Dywizjonu Lotniczego. Nie mija godzina, a ja trafiam na pozostałości kuferka z mundurem galowym jednego z lotników. Jest sznur marynarski, klamry, jest i odznaka Dywizjonu. Chyba jedyny na świecie oryginał.

Odznaka trafiła do krakowskiego Muzeum Lotnictwa. Redaktor Sikorski przekazał ją ostatniemu prezydentowi na uchodźctwie, śp. Ryszardowi Kaczorowskiemu. Ten z kolei podarował ją krakowskiemu muzeum. Niestety, pamiątki po włoskim samolocie Cant na kilka lat zamknięto w magazynie.

Skarby czy marzenia

Robert Kmieć jak każdy przeżył gorączkę skarbów Dolnego Śląska. Prawie każde miasteczko w tym rejonie ma swoją legendę o konwoju ciężarówek, zamaskowanych sztolniach i nieopisanych bogactwach.

– Prawda jednak jest taka, że nikt oficjalnie nic nie wydobył. Wprawdzie gorączka skarbów trwa w najlepsze, ale najczęściej poszukiwacze znajdują majątek prywatny – mówi Robert Kmieć, który od 2000 roku niemal każde wakacje spędzał na szukaniu skarbów Dolnego Śląska. – Raz trafiliśmy na 53 kanki po mleku pełne onuc i starego sprzętu gospodarskiego. Były wkopane na miedzy, równo co 10 metrów, na głębokości około 80 centymetrów. Tylko w kilku było coś bardziej wartościowego: elementy srebrnej zastawy.

Robert Kmieć był też blisko – być może – prawdziwego niemieckiego skarbu. – Mieliśmy informacje, że pod Wałbrzychem, w nieczynnym najdłuższym tunelu kolejowym ni stąd, ni zowąd jest ściana obłożona klinkierem. W tunelu od wojny nie było szyn. Wszystko wskazywało na to, że do tunelu mógł wjechać pociąg z cenną zawartością i zniknąć na zawsze w ukrytej odnodze. Wykonaliśmy badania georadarem i okazało się, że 8 metrów nad tunelem kolejowym jest pusta sztolnia. Udało się nam dostać do wnętrza.

Wietrzenie stęchlizny trwało ponad dwie godziny. W końcu poszukiwacze weszli do środka. – Tunel miał kilkadziesiąt metrów i biegł równolegle, powyżej kolejowego. Na końcu ukrytej sztolni była studnia o głębokości około 25 metrów. Bez sprzętu i zabezpieczeń nie podjęliśmy się bliższego badania. Koledzy mnie przytrzymali za nogi, abym mógł zrobić zdjęcie wnętrza studni – opowiada Robert Kmieć. Wejście zostało zamaskowane i o sprawie zapomniano.

Ktoś już był

Po dwóch latach Robert Kmieć wrócił do zdjęć wykonanych w sztolni. – Miałem lepszy komputer i zobaczyłem na dnie studni drabinę. Musieliśmy tam wrócić – dodaje.

Przy okazji spotkania eksploratorów na Dolnym Śląsku wrócili pod Wałbrzych. – Odkopaliśmy wejście do ukrytego tunelu. Niestety, już ktoś był przed nami. W ścianach były zabite profesjonalne haki alpinistyczne, studnię osuszono i oczyszczono. Tylko przy wyjściu zastaliśmy 70-centymetreowe okucia skrzyń i potężne skoble. Tych rzeczy wcześniej tam nie było...

W eksploracji najważniejsze jest poszukiwanie własnej historii. – Właściwie historię piszą ludzie z najbliższej okolicy. Dlatego postanowiłem ją zbadać. W bychawskim kościele dzięki georadarom odkryłem potężne katakumby, o których ksiądz proboszcz nic nie wiedział. Pod miastem namierzyłem lochy. I to jest dla mnie ważniejsze niż wszystkie skarby III Rzeszy – kończy Robert Kmieć.

O tym, co będzie odkryte w bychawskim kościele napiszemy niebawem, bo poszukiwacze mają zgodę na badania archeologiczne…
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama
Reklama