Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Marcin Meller: Mam talent do wywoływania emocji

Rozmowa z Marcinem Mellerem, dziennikarzem, felietonistą, autorem książek.
Marcin Meller: Mam talent do wywoływania emocji
Marcin Meller (Wojciech Nieśpiałowski)
• Z wykształcenia jest pan historykiem, z zawodu dziennikarzem, prezenterem telewizyjnym, a ostatnio także pisarzem. W której z tych ról czuje się pan najlepiej?

– Po pierwsze: nie uważam się za pisarza. Wydałem półtorej książki, bo jedną napisałem razem z żoną, a drugą sam. Pisarzem jest Andrzej Stasiuk, a z kategorii dziennikarskiej Mariusz Szczygieł. natomiast ja jestem dziennikarzem, tylko robię różne rzeczy. W każdej z tych ról, jakie wykonuję, czuję się dobrze, chociaż w tej chwili najlepiej jest mi jako autorowi książek. Jest mi to najbliższe, bo robię coś swojego. Praca w telewizji jest pracą zespołową. Widz widzi kogoś na ekranie, ale pracuje nad tym więcej osób. Kiedy szefowałem Playboyowi, to też pracowałem w zespole. Felietony podpisuję swoim nazwiskiem, ale nigdy nie wiem, czy ktoś kupił gazetę, bo chciał przeczytać coś mojego. A książka to coś osobistego, intymnego, w całości mojego. Wiem, że jeśli ktoś wydał te 30 złotych z okładem, za co jestem bardzo wdzięczny, to zrobił to dla mnie. I w tym sensie jest mi to najbliższe emocjonalnie. Być może jak wymyślę i napiszę kolejną książkę, poczuję się w tej roli jeszcze lepiej. Praca w telewizji jest dla mnie czymś podstawowym, sposobem na zarabianie pieniędzy i realizowanie pasji, takich jak podróże, o których później mogę coś napisać. Lubię tę pracę, ale w tej chwili moim ukochanym dzieckiem jest \"Między wariatami”.

• Pańska druga książka to zbiór reportaży z 20 lat. Co pan czuł wracając do tych wspomnień?

– To miało być takie \"the best of”, a potem wymyśliłem sobie, że do niektórych starszych reportaży dopiszę coś w rodzaju post scriptum. Książka powstała dlatego, że doszedłem do wniosku, że mam sporo opublikowanych kiedyś historii, którym czas nie zaszkodził, a niektórym nawet trochę się przysłużył. Część z reportaży czytanych po latach jest taką opowieścią o zaginionym świecie. Chciałem ten zaginiony świat przypomnieć, a kiedy wracałem do tych historii, to włączał się we mnie jakiś element sentymentalny, ale nie taki był plan. Tak po prostu wyszło.

• Która z tych historii była najbardziej wariacka?

– Najbardziej nieprawdopodobna była historia napisana ostatniego lata, ale mówiąca o sytuacji z 1995 roku, kiedy pomylono mnie z asystentem generała Wojska Polskiego. Przez to zupełnie przypadkowo dostałem się do polskiego batalionu w Krajinie. Kiedy wróciłem do Polski i opowiedziałem tę historię w redakcji Polityki, to jeden ze starszych dziennikarzy powiedział, żebym tego nie pisał, bo nikt mi nie uwierzy. Kiedy odpowiedziałem, że to prawda, to on odpowiedział: \"Nieważne, czy to jest prawdziwe, ważne, czy to jest prawdopodobne. A twoja historia jest kompletnie nieprawdopodobna”. Wtedy jej nie opisałem, ale po latach postanowiłem do niej wrócić. Najbardziej chuligańską historią był wyjazd z pseudokibicami Legii na mecz do Goteborga, a najmocniejszą chyba ta o dzieciach żołnierzach w Ugandzie.

• Czy patrząc przez pryzmat czasu którejś z tych historii chciałby pan uniknąć?

– Nie. Z historii wojennych udało mi się wyjść cało. Mogę tylko żałować, że czegoś nie zrobiłem, gdzieś nie pojechałem. Na swoje potrzeby dorabiam sobie teorię, ze wszystko, co zrobiłem w życiu miało czemuś służyć. Nawet opisywana przeze mnie sytuacja, w której spieprzyłem sprawę podrywu dziewczyny pozornie niczemu nie służyła, ale przynajmniej miałem o czym napisać.

• To jest także osobista książka. Pisze pan między innymi o miłości do syna i uczuciach, jakie towarzyszą ojcostwu.

– Nie chodziło mi o to, żeby zrobić ekshibicjonistyczną pokazówkę. Historię, którą napisałem o synku zostawiłem w szufladzie i nie wysłałem do redakcji. Napisałem felieton na inny temat, bo tamten uznałem za zbyt osobisty. Potem przeczytało to trzech moich znajomych. Powiedzieli, ze to jest ładne i że paru ojców może się przy tym wzruszyć. Okazuje się, że bardziej reagują na to kobiety. Regularnie spotykam panie w różnym wieku, które mówią, że ten felieton o Guciu jest super. Wydałem go i nie żałuję. Oprawiłem go w ramki i powiesiłem w pokoju u Gucia. Jak dorośnie i będzie wrednym nastolatkiem, to pokażę mu go palcem i powiem: \"Zobacz synu, jak było”.

• Powiedział pan kiedyś, że żałuje, że nie wydał książki już wcześniej, w latach 90. O czym by ona była?

– To by były pewnie historie wojenne z Iranu, czy Turcji. Do tego historie gruzińskie, które znalazły się w \"Gaumardżos”. A może skupiłbym się wtedy na opowieściach z Afryki. Nie zrobiłem tego, widocznie tak musiało być. A może gdybym wtedy coś napisał, to poszedłbym zupełnie inną ścieżką, nie pracował w telewizji, tylko wydawał kolejne książki i był szanowanym panem pisarzem.

• Mówi się o panu, że nie da się pana nie lubić, ale pana teksty i wypowiedzi często wywołują kontrowersje. Jednocześnie słynie pan z ostrego języka.


– Wydaje mi się, że da się mnie nie lubić, bo znam parę osób, które mnie serdecznie nie trawią. Poza tym moja żona załamuje ręce, że mam mimowolny talent do wywoływania różnych emocji tym, co napiszę. Faktycznie, czasem mam ochotę komuś przyłożyć, ale bywało tak, że największe kontrowersje, jakie wywoływały pisane przeze mnie teksty, były wbrew moim intencjom. Przeważnie nie chcę sprawiać nikomu przykrości, ale to wychodzi tak przy okazji. Co do języka, to \"skrzydlatych” słów w prywatnych warunkach używam sporo. Lubię ubarwiać mowę dosadnymi słowami, co raz mi się wymknęło na antenie. Czasem używam ich w felietonach, ale to jest tak, jak z niektórymi kawałami, które bez przekleństw nie są tak samo śmieszne. Ale staram się ich nie nadużywać. Wszystko zależy od kontekstu i sytuacji.

• Które z dotychczasowych miejsc pracy wspomina pan najlepiej?


– Każde w którymś momencie. Początek pracy w Polityce, bo do dziś, jak widzę tekst podpisany moim nazwiskiem, to od razu się lepiej czuję. Do tego pojechałem wtedy na pierwsze reportaże zagraniczne, więc to był fantastyczny czas. W Playboyu początek miałem straszny, bo wcześniej byłem reporterem singlem, a nagle musiałem odpowiadać za zespół. Do tego cała struktura korporacyjna, w której strasznie źle się odnajdywałem. Tylko dlatego nie odszedłem w pierwszym roku, bo byłoby to uznane za porażkę. Ale potem, kiedy ta maszyna zaskoczyła i trochę okrzepłem, była to fajna zabawa. W TVN kręcenie pierwszego \"Agenta” było koszmarem. Znowu robiłem coś nowego, w czym kompletnie się nie odnajdywałem. Pamiętam, że kiedy wracałem do Polski, to byłem przekonany, ze program będzie katastrofą. Wszyscy moi znajomi chcieli się umówić na wspólne oglądanie pierwszego odcinka, a ja zamknąłem się w domu, bo się wstydziłem. Obejrzałem to sam i okazało się, że dzięki geniuszowi montażystów wyszło to nieźle. Wyjazd na drugą edycję programu był już dobrym wspomnieniem. Jeśli chodzi o \"Dzień Dobry TVN”, to bardzo fajnym przeżyciem był powrót po pięciu latach, bo w międzyczasie miałem kilka ciężkich doświadczeń i miło było wrócić. Z kolei w przypadku \"Drugiego śniadania mistrzów”, już od pierwszego odcinka wiedziałem, że to się będzie sprawdzać. Zdawałem sobie sprawę, że może jest to mało efektowne, ale to mój zaznaczony teren, miejsce, do którego ludzie lubią przychodzić.

• Przyznam szczerze, że na to pytanie spodziewałem się jednej, konkretnej odpowiedzi.

– Co, Playboy?

• Dla wielu mężczyzn to wymarzona praca.

– Wiem. Z zewnątrz to wygląda jak dostanie się do fabryki czekoladek. Ale bawienie się tą pracą, to było tylko 10-20 procent. A w większości była to typowa praca w korporacji. Rewelacyjnymi momentami były coroczne konferencje wszystkich naczelnych z całego świata. Amerykanie organizowali to co roku w innym miejscu: Meksyku, Nowym Jorku, Lublanie, czy na Malcie. To było takie playboyowe życie, balangowanie w ekskluzywnych hotelach i restauracjach. Rozmawialiśmy o redagowaniu pisma, ale robiliśmy to pijąc na plaży od rana kolorowe drinki, albo siedząc w basenie. Dla mnie to była jednak praca obarczona dużym stresem. Z zewnątrz to wyglądało inaczej, zwłaszcza dla moich kumpli, którzy chcieli wpadać do mnie do redakcji, sprawdzać, co słychać. Pamiętam znajomego, któremu mówiłem: \"Marek, myślisz, że tu paradują roznegliżowane panie? To jest normalna redakcja”. Przyszedł do mnie któregoś dnia coś przegadać i akurat trafił na taki dzień, że drzwi się nie zamykały, co chwilę do gabinetu wchodziła się przywitać jakaś modelka, albo aktorka. Po dwóch godzinach Marek zapytał, czy moim zdaniem to jest ta normalna praca. Ogólnie najlepiej z tej pracy wspominam ten środkowy okres i to nie ze względu na piękne kobiety, ale na to, że miałem świetny zespół, mieliśmy niezłą sprzedaż i wpływy z reklam. Moi prezesi mieli wtedy takie podejście, że jak idzie dobrze, to się nie wtrącają. A my mogliśmy się bawić swoją pracą.

• Na koniec chciałem jeszcze wrócić do ostatniej książki. Czy \"Między wariatami” jest swego rodzaju podsumowaniem? Oddziela pan to, co było grubą kreską i od tej pory prowadzi stateczne, spokojne życie?

– Takich numerów, jakie opisałem w książce już raczej nie wykonam. Na wojnę nie pojadę, nie będę się też pchał w środek rewolty. Ale od czasu do czasu chętnie wybiorę się z rodziną do jakiegoś dziwnego kraju po to, żeby coś o tej podróży napisać.



Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama