Reklama
John Irving \"W jednej osobie” (recenzja)
Homofob dotrze tylko do 44 strony. Narrator idzie tam do łóżka z kolegą.
- 15.10.2012 11:19

Potem jest jeszcze \"gorzej”. Ale irvingolodzy będą zachwyceni. W nowej powieści znajdą 100 procent ich ulubieńca a ma ona pół tysiąca stron.
Małe miasteczko w Nowej Anglii. Szkoła dla chłopców, internat. Skomplikowane relacje rodzinne. Bohater, przyszły pisarz (a potem pisarz poczytny) wychowuje się bez ojca, ma problematyczne układy z matką i rówieśnikami.
Są lata 50. ubiegłego wieku, poznajemy go jako nastolatka, który stara się dojść do ładu ze swoją seksualnością. Dalej jest coraz gęściej od osób mających takie problemy, bo…No, nie lekki suspens w tej powieści jest. Sprawy czekają na wyjaśnienie kilkaset stron, więc dla dobra przyszłych czytelników – ani mru mru. Jedna wiadoma to los bohatera. Opowieść jest retrospekcją około 70-letniego mężczyzny.
Kto nie zna stylu Irvinga – zapewniam, że wartki nurt narracji porywa czytelnika, opisy przyrody są w zaniku a ilość bohaterów do ogarnięcia nawet dla bardzo roztargnionych. Powieści tego autora (rocznik 1942) nawet w polskiej księgarni zajmują półkę. \"W jednej osobie” to trzynasty, najnowszy tytuł w jego dorobku. I zapewne jak pozostałe - wyląduje na liście bestsellerów.
Jak wiele osób, swoją przygodę z Irvingiem zaczynałam bardzo dawno temu od zjawiskowego wówczas \"Świata według Garpa”. Potem był zaliczony w TV zekranizowany \"Hotel New Hampshire” i przeczytane \"na szybkich”:\"Ratować Prośka” czy \"Modlitwa za Owena”. Wróciłam do znanego Amerykanina po wielu latach. Właściwie nie żałuję. Gdyby październikowe świty wstawały wcześniej, pewnie by mnie zastały nad lekturą. Czyli – wciąga.
Rozumiem wagę poruszanego problemu. Kwestia tożsamości seksualnej, zmiany płci, reakcji społeczne na przedstawicieli mniejszości seksualnych (śledzone w kolejnych dekadach od lat 40. ubiegłego wieku po wiek XXI) – są ważne. Nurtują współczesną Amerykę małych miasteczek i metropolii. Losy bohaterów borykających się z własnym życiem uczuciowym i życiem uczuciowym bliskich są wykrystalizowanymi rozterkami całych pokoleń. Poczucie inności, homofonia, AIDS.
Mam jednak poczucie, że mistrz przedobrzył. Nagromadzenie transseksualistów i kandydatów na transseksualistów na metr kwadratowy miasteczka w Nowej Anglii jest niebezpiecznie duże. A opary gęste od seksualnych napięć i frustracji są godne Buñuela i Borowczyka razem wziętych. Chyba, że \"W jednej osobie” miało skręcać w baśń i przypowieść. Skręca.
No i to dziwne wrażenie, że im bliżej końca tym bardziej autor chce uporządkować sprawy wszystkich bohaterów. Zero niedomówień, zero tajemnicy. Może z powieściowych badań marketingowych wynika, że czytelnik ma dojechać do napisu \"koniec” z wiedzą ostateczną. I tak w nowym Irvingu jest.
Ale nie uważam, że zarwane noce nad trzynastą powieścią topowego amerykańskiego autora za zmarnowane. Może grymaszę, bo zbyt blisko Irvinga czytałam innego topowego Amerykanina - dołującą \"Nemezis” Philipa Rotha.
Reklama












Komentarze