• Jeszcze przez parę miesięcy - do sierpnia - będziesz pisać pracę seminaryjną na Uniwersytecie w Tsukubie. Co wpłynęło na decyzję studiowania japonistyki?
- Bardzo lubię uczyć się języków. Studiowałam języki europejskie, ale to w pewnym momencie przestało być dla mnie wyzwaniem. Szukałam trudniejszego, a japoński jest bardzo dźwięczny, podobał mi się. Trzy lata studiowałam na Uniwersytecie Warszawskim, później studia magisterskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po pierwszym roku zakwalifikowałam się do stypendium i tak znalazłam się w Tsukubie.
• I jakie były pierwsze wrażenia?
- Szok kulturowy po czterech latach nauki o historii, kulturze i języku - mimo wszystko wiedzy teoretycznej. Nawet jeśli się studiuje, a nie wyjedzie, to nie ma się pojęcia o tym kraju. Można znać kulturę, ale życie codzienne to zupełnie coś innego.
• Jak bardzo się różni?
- Japończycy na zewnątrz są bardzo grzeczni. Na przykład gdy stałam w kolejce zaraz ktoś podbiegał i robił mi miejsce przy kasie, ale mają bardzo rozbudowany system hierarchii, który także znajduje odzwierciedlenie w języku. Do koleżanki o dwa lata starszej z tej samej uczelni inaczej się zwracam. Chyba, że „zwolni” mnie z takiego obowiązku. Trzeba wiedzieć i zapamiętać, jak ktoś się nazywa i zwracać się w zależności od wieku i pozycji: nie można mówić na „ty”. Ciężko było mi to zrozumieć - uważam, że to stwarza dystans miedzy rozmówcami, trudno dotrzeć do ich wnętrza - nie są tak otwarci, jak my. My nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni, ale ich kultura nakazuje taki właśnie styl życia. Jednak kiedy jechałam w środkach komunikacji miejskiej i pasażerowie nie wiedzieli, że znam język japoński, to nigdy nie spotkałam się z tym, że między sobą wymieniali o mnie uwagi.
• Czy łatwo nawiązują się przyjaźnie?
- Zdecydowanie nie. Nie zapraszają chętnie do domów. A jeśli już, to trzeba wiedzieć, jak się zachować, przywitać, co powiedzieć. Jeśli już ktoś jest zaproszony, to na pewno z kulturą japońską ma do czynienia i strasznych błędów nie popełni. Zawsze trzeba zachować tę hierarchię językową; grzeczniej odnosić się do starszych. Ponieważ jestem na seminarium to chociaż nie musiałam, to jednak zapisałam się do klasy językowej. Wszyscy trzymają się swojej grupy, nie bratają się, nie są ciekawi innej kultury.
Siedzą obok siebie na ławce, cisza jak makiem zasiał. I sytuacja jest dziwna: mimo, że mam japońskie podręczniki i zwracam się do nich po japońsku, od razu przechodzą na angielski. Zauważam, że lgną do cudzoziemców, żeby podszkolić język angielski. Pracownicy korporacji spotykają się po pracy. Kobiety po urodzeniu dziecka raczej siedzą w domu, inaczej uważane są za złe matki. Może dlatego Japonki nie chcą wychodzić za mąż. Dziecko stoi na ich drodze do awansu.

• Ich znajomość angielskiego jest nie najlepsza?
- Z podstawowym angielskim można się porozumieć na przykład w sklepie. Obsługa będzie mówić w prostych formach, ale uniżenie, bo my jesteśmy klienci. Warstwa kulturowa i językowa tu się nakłada.
• Jak wygląda życie w miasteczku uniwersyteckim?
- Studenci jeżdżą na rowerach po zakupy, na pocztę, w sklepie można np. opłacić czynsz. Są stołówki. Podchodzi się do automatu i kompletuje menu. Bierze plastikowy żeton, który podaje się kucharzowi. Jeśli ktoś chce zaoszczędzić, może sobie sam gotować. Mam elektryczny garnek do gotowania ryżu, szukam japońskich przepisów - jem ośmiornice, krewetki, ślimaki, świeże ryby, wodorosty - wszystko niemal prosto z morza. Jako studentka z Europy mam pokoik z łóżkiem i szafą, z aneksem kuchennym, łazienką i klimatyzacją, ale bez centralnego ogrzewania. W akademikach w oknach są pojedyncze szyby. W Tsukubie w zimie jest ok. 11 st.C. Pod koniec kwietnia w ich pojęciu jeszcze nie jest gorąco, chodzą w ciepłych bluzach. Później jest coraz większa wilgotność, wyższa temperatura i zaczyna się pora deszczowa. Raz wjechał we mnie rowerzysta. Z krwawiącą ręką poszłam do akademickiej przychodni. Zanim jednak zrobiono mi opatrunek, musiałam wypełnić sążnisty formularz. Ale też przychodnia akademicka była świetnie wyposażona.
• Czym różni się Japonia widziana oczyma turysty o tej, jaką się ma na co dzień. Od Japonii w której się mieszka?
- Gdy się tam jedzie turystycznie można spędzić czas cudownie: piękne świątynie, krajobrazy, zabytki, super świeże sushi w przeliczeniu na złotówki za 9 zł z płatem tuńczyka tylko co wyłowionego z morza. Śmiali się z nas, że zwiedzamy sklepy z jedzeniem. W Polsce też mamy niezłe zaopatrzenia, ale tam w takim odpowiedniku naszego osiedlowego marketu, można dostać wszystko: ogromne kraby, których nawet nie potrafię nazwać, ryby, owoce morza, wodorosty... No cóż, mają morze ze wszystkich stron, więc transport trwa krótko. Ale też nie ma warzyw, do jakich my jesteśmy przyzwyczajeni: nie widziałam tam buraków, pietruszki, natka rzadko jest w sklepach. Ziemniaki pakowane są po trzy sztuki w torebkę obwiązaną czerwoną wstążeczką. Ziemniaki dodawane są do sosów albo do sałatki, ale nie są daniem tak jak u nas. Pieczywo wyłącznie tostowe. W wyspecjalizowanych firmach piekarniczych można dostać bardzo drogie, bardzo ładnie zapakowane pieczywo w ilości 6-7 cieniutkich kromek. Nie odmawiałam sobie żadnych egzotycznych potraw, ale tym chętniej po przyjeździe do domu zjadłam kotlet z ziemniakami i bułkę z kiełbasą.
• Kiedy się bałaś?
- Dwa razy. Pierwszy raz gdy przeżyłam trzęsienie ziemi. Znałam je z filmów, na których pokazywano klęski, rozpadające się budynki, ludzi bez dachu nad głową. Uprzedzano nas o trzęsieniach ziemi. Zastanawiałam się, czy będę mieszkać w namiocie. Kiedy nadeszło, ubrania na wieszakach zaczęły się kołysać, byłam pewna, że wszyscy zginą, zrobiło mi się zimno i gorąco. Ale nic się nie stało. Teraz już się przyzwyczaiłam, a nawet takie kołysanie w nocy jest dość miłe. Drugim razem się bałam podczas tajfunu. Odwołali zajęcia, uprzedzali żeby nie wychodzić z domu. Miałam palpitacje serca ze zdenerwowania. Myślałam, czy nie gromadzić herbatników i wody. Nadszedł tajfun: był bardzo silny wiatr, poprzewracał rowery, lał deszcz, ale nazajutrz była cudowna pogoda, przejrzyste powietrze, czuć było bryzę morską.
• Co może się podobać?
- Jadąc tam nie spodziewałam się fajerwerków, to nie Disneyland, podchodziłam do tego z dystansem. Jednak jest dużo plusów. Ot choćby brak koszy na śmieci, jest bardzo czysto. Jeśli ktoś śmieci, to obcokrajowcy. Japończycy wszystko zabierają do domu i tam segregują i wyrzucają. Tam nikt się nie wpycha, nie krzyczy - na przystankach i w metrze namalowana jest linia z oznaczeniami i autobus czy wagon zatrzymuje się w tym miejscu, a drzwi otworzą się dokładnie tam, gdzie zaznaczono. Japończycy czekają w kolejce i grzecznie wchodzą. W akademiku czyściutko, meble nie zniszczone. Dwadzieścia metrów od przejścia kierowcy zwalniają i się zatrzymują. Tam się przestrzega przepisów. Są piękne parki, krajobrazy, Tsukuba jest niewielkim miastem niedaleko Tokio. Jednak dla mnie nie jest to kraina marzeń. Owszem: pojechać na urlop, wycieczkę tak, ale w domu najlepiej.














Komentarze