- Pierwszy wykrywacz to był niewypał - przyznaje Mariusz, lublinianin od roku zaangażowany w hobbistyczne poszukiwanie skarbów. - Piszczał za każdym razem, gdy w ziemi znajdował się metal. Musiałem kopać co kilka metrów. Pot kapał mi z czoła i z dołka na dołek robiłem się coraz bardziej wściekły. Wydobywałem tylko zardzewiałe gwoździe, drzwiczki od pieca i stare miski. Po kilku godzinach miałem dosyć.
Nie zrezygnował. Kupił warty kilkanaście tysięcy złotych sprzęt pokazujący spoczywający w ziemi kształt. Teraz kopie, gdy uzna, że warto. Przyznaje, że znalazł „trochę monetek”. Jakich? Tego nie powie. Dlaczego?
- Bo się dobrze nie znamy - ucina. Nie ma w tym jednak krztyny złego wychowania, czy złych intencji. Środowisko eksploratorów - i tych „weekendowych”, i tych w pełni profesjonalnych jest niezwykle hermetyczne.
Skarb
- Znaleziskami lepiej się nie chwalić - potwierdza Robert Kmieć, jeden z najbardziej znanych poszukiwaczy z Lubelszczyzny, który brał udział w poszukiwaniu skarbów m.in. na wyspach karaibskich i w Egipcie. Jak sam mówi, widział wiele rzeczy ciekawych archeologicznie, ale i pożądanych przez większość z nas: cennej biżuterii, złota i monet. - Wszystko przez nieprecyzyjne prawo, które nie pozwala zachować wszystkiego, co się znalazło.
Mówiąc w skrócie: poszukiwań nie można prowadzić na stanowiskach archeologicznych wpisanych do rejestru zabytków. W innych miejscach, czyli np. polach spacer z wykrywaczem oraz kopanie jest dopuszczalne, o ile zgodę na to wyraził właściciel terenu. Problem pojawia się, kiedy coś znajdziemy. Zgodnie z definicją skarb to trzy monety. Jeśli znajdziemy je: musimy to zgłosić w najbliższym komisariacie policji, u wójta lub starosty albo u konserwatora zabytków. Co jednak jeśli znajdziemy jedną monetę lub cztery leżące co dwa metry? Możemy je zachować?
- Prawo mówi, że to kwestia uznaniowa. Poszukiwacz, który znajdzie przedmiot w ziemi ma go obowiązek zgłosić, ale to on musi zadecydować w oparciu o swoje doświadczenie, czy jest to w jego mniemaniu zabytek, czy też nie - mówi Kmieć. - Każdy może to interpretować na swój sposób.
- Zawsze jest obawa, że ktoś doniesie „gdzie trzeba” i jakiś urzędnik uzna, że coś skarbem lub zabytkiem jest. Albo, że jest zbyt cenne by to mógł zachować zbieracz. Dlatego lepiej się nie odzywać - dodaje Mariusz.
Diadem z białego złota
Poszukiwacze skarbów rozmawiają za to chętnie nie tylko ze swoimi braćmi w pasji, ale i o obcymi, o depozytach jeszcze nie odkrytych. Godzinami potrafią mówić o tym, co kryje ziemia. A co kryje? Przez Lubelszczyznę przebiegały granicę rozbiorowe. To tędy szedł we wszystkich kierunkach przemyt. Podobno szmuglerzy uciekając przed wojskiem zakopali złote precjoza w lesie w okolicach Turobina. Podobno znajduje się tam w ziemi dziesięć skrzynek z cenną biżuterią wysadzaną ogromnymi kamieniami szlachetnymi. Wśród nich m.in. diadem z białego złota wysadzany perłami.
- Szmuglerzy mieli nie przeżyć nocy i dlatego nie wiadomo, gdzie dokładnie zakopali swoje skarby. Po kilku dniach do domu jednego z nich wrócił sam koń ciągnący wóz - mówi Mariusz.
- Dużo słyszy się też o bitewnych jaszczach, czyli powozach konnych przewożących potężne drewniane skrzynie obite metalem, w których przewożony był żołd dla żołnierzy - opowiada Robert. - W jednym z nich zakopanym w okolicach wsi Piskory ma znajdować się 60 tys. rubli w złocie.
Ma się znajdować, o ile do tej pory nikt ich jeszcze nie wykopał. Bo przecież gdyby wykopał to nie chwaliłby się tym głośno. Nikt nie wie też, czy w ziemi pod Włodawą spoczywa nadal cenny depozyt powstańczy. Wiadomo jedynie, że informację o skarbach trzeba przesiewać przez sito zdrowego rozsądku.
- Jak policzy się te wszystkie zakopane w ziemi jaszcze, o których mowa w legendach to okazuje się, że było ich więcej niż samego wojska - uśmiecha się Kmieć. - Po tym zresztą odróżnia się profesjonalnego eksploratora od hobbisty. Ten pierwszy zanim zacznie kopać, szuka informacji. Drugi: kopie gdzie się da i opowiada o skarbach z takimi szczegółami, jakby sam brał udział w ich zakopywaniu.
Złoty pociąg
Bo przy poszukiwaniu skarbów niezbędna jest dokładna kwerenda: rozmowy z mieszkańcami, studiowanie dokumentów i map. Tylko to pozwala jednoznacznie stwierdzić, czy ziemia kryje konkretny depozyt. Z rozmów z przedwojennymi mieszkańcami Wrocławia i kolejarzami wiemy np. że rozpalający teraz emocje „złoty pociąg” rzeczywiście zaginął w 1945 roku na trasie Świebodzin - Zamek Książ.
- Wiemy też, że w latach 80 ubiegłego wieku w sposób nielegalny, ale firmowany przez władze PRL prowadzone były poszukiwania niemieckich depozytów przez polskie służby specjalne - mówi Kmieć. - Pociągu nie znaleźli. Z całą pewnością, na dziedzińcu jednego z klasztorów znaleźli natomiast skrzynkę z monetami z XVI wieku. W trakcie przewożenia jej do stolicy w tajemniczych okolicznościach zaginęło 80 proc. skarbu, który potem pokazywał się na aukcjach w Londynie.
Kilkanaście lat temu znany w środowisku eksploratorów poszukiwacz, podpisał umowę ze Skarbem Państwa na wskazanie miejsca ukrycia złotego pociągu w zamian za 30 proc. jego wartości. Rycie w ziemi trwało dwa tygodnie. Nic jednak nie znaleziono, a media nie podchwyciły tematu. Inaczej stało się teraz, gdy dwóch eksploratorów zaproponowało podpisanie podobnej umowy (chcą 10 proc. wartości).
Urząd Miasta w Wałbrzychu poinformował właśnie, że pociąg ma być ukryty w granicach administracyjnych miasta.
Szyb
- W środowisku wywołało to niemałą sensację. Rozdzwoniły się telefony. A kiedy okazało się, że wśród osób wskazujących jest też Niemiec, zaczęto nieśmiało przebąkiwać, że to prawda - mówi Kmieć, który wraz z kolegami w latach 90 poszukiwał złotego pociągu. Przez moment mieli nawet nadzieję, że go odnaleźli. Obok znajdującego się w okolicach Jedliny Zdrój najdłuższego w Polsce tunelu kolejowego, znajduje się drugi, nieużywany tunel. Wiadomo tylko, że kiedyś były w nim ułożone tory, które potem rozebrano. Kiedy Robert z kolegami wszedł do środka zobaczył, że po ok. 350 m prawa ściana tunelu wyłożona jest klinkierem. To dziwne, bo całość była betonowa. Powstała teoria, że złoty pociąg wjechał przez tę ścianę bocznicą i został zamurowany. Przypuszczenia potwierdziło badanie profesjonalnym sprzętem geofizycznym.
- Odnaleźliśmy szyb leżący równolegle do tego opuszczonego tunelu. Odkopywaliśmy go przez dwa dni - przyznaje Kmieć. - Potem staliśmy kilka godzin, żeby zatęchłe powietrze uleciało i można było tam oddychać. Byliśmy pewni, że nikogo tam nie było od wojny.
Ktoś już był
Szyb okazał się jednak pusty. Na jego końcu mężczyźni odkryli zaś szyb techniczny głębokości około 30 metrów. Ponieważ żaden z nich nie chciał ryzykować życiem, nie weszli do wyglądającej na wyjątkowo niebezpieczną konstrukcji. Przez kolejne dwa lata wielokrotnie planowali, by tam wrócić.
- Ale żeby wejść do studni potrzeba było prawdziwego specjalisty alpinistyki. Fakt faktem kilka osób mogło się o naszym znalezisku w tzw. między czasie dowiedzieć. Kiedy się wreszcie po jakichś 4 latach zdecydowaliśmy tam zejść okazało się, że ktoś był tam już przed nami - mówi eksplorator. - Szyb techniczny okazał się pusty. Wejścia do tunelu z pociągiem w nim nie było. Ale z całą pewnością znajdowały się skrzynie, których metalowe okucia i rygle znaleźliśmy. Co w nich było? Nie wiem. Ktoś nas ubiegł i ich zawartość zabrał.
Żałujecie? - pytam.
- Byliśmy blisko odkrycia czegoś, ale nie czuję żalu. Nie jestem materialistą. Stąpam twardo po ziemi. Jakbym chciał odkrywać skarby z całą powagą to bym się w tym zagubił, jak wiele osób przede mną.















Komentarze