Przez lata w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów na pierwszym miejscu krytycy stawiali „Obywatela Kane’a”. Dzieło Orsona Wellesa z 1941 przez 50 lat zajmowało pierwsze miejsce na liście publikowanej przez brytyjski magazyn „Sight and Sound”. Dopiero w tegorocznym zestawieniu ustąpił miejsca innemu klasykowi: na szczycie zestawienia znalazł się „Zawrót głowy” Hitchcocka.
Miłośników kina, filmów doskonałych pod względem opowiadanej historii, scenariusza, gry aktorskiej i reżyserii, nie trudno byłoby znaleźć. Nie trudno także znaleźć festiwale i przeglądy, na których można obejrzeć zarówno genialną klasykę, jak i znakomite współczesne produkcje. Ale gdyby tak poszukać obiektów filmowej fascynacji z drugiej strony? Gdyby przyjrzeć się filmom tak złym, że często nikt nawet nie słyszał ich tytułów, z grą aktorską, która praktycznie nie istnieje i scenariuszem, w którym nie sposób doszukać się choćby jednej sensownej kwestii?
„Obywatel Kane” wśród słabych filmów
Gdyby ułożyć od najlepszego do najgorszego wszystkie filmy, które powstały, na samym dole mógłby znaleźć się „The Room” z 2003 r.. Historia jest prosta: oto Johnny, mieszkający w San Francisco pracownik banku, na krótko przed własnym ślubem dowiaduje się, że jego narzeczona miała romans z jego najlepszym przyjacielem. I to właściwie tyle. Główna oś fabularna przeplatana jest nonsensownymi wątkami pobocznymi, związanymi z przyjaciółmi Johnnego.
Kiepskich dramatów o prostych historiach prawdopodobnie dałoby się znaleźć tysiące, ale to właśnie „The Room” z powodu bezsensownych rozwiązań fabularnych i absurdalnych kwestii wypowiadanych przez bardzo złych aktorów część amerykańskich krytyków uznało za najgorszy film w dziejach. Słynna stała się krótka ocena filmu dokonana przez Rossa Morina, amerykańskiego filmoznawcę. Badacz filmu powiedział, że „The Room” to „Obywatel Kane” wśród słabych filmów. Podobno publiczność w USA prosiła kina o zwrot pieniędzy po półgodzinie od rozpoczęcia seansu.
Mimo wszystkich niedoskonałości filmu i sławy najgorszego w historii, film zdobył rzeszę fanów na całym świecie. Na podstawie tej kulawej produkcji powstała książka, gra komputerowa i sztuka teatralna.
To nie film, to zjawisko
- „The Room” to już nie tyle film, co zjawisko. Ogląda się go dla legend o twórcy tego filmu, która urosła po publikacji książki ze wspomnieniami z planu napisanej przez jednego z aktorów. W niektórych kinach na całym świecie organizowane są regularne pokazy, a fani przychodzą przebrani za postacie z filmu - mówi Rafał Graboś, student, miłośnik kina klasy B.
Rzeczywiście, w dużej mierze za sławę „The Room” odpowiada historia powstawania filmu i jego twórcy. Tommy Wiseau był reżyserem, producentem i zagrał główną rolę. Do tej pory nie jest jasne, skąd miał 6 mln na produkcję swojego dzieła, wiadomo tylko, że nie potrafił nimi rozsądnie zarządzać. Jedną z jego bardziej niezrozumiałych decyzji było wynajęcie powierzchni na reklamę filmu 5 lat przed premierą. - Pełno jest anegdot z planu m.in. o tym, jak operator chował się podczas kręcenia scen w specjalnym namiocie, żeby Tommy Wiseau nie widział, jak pęka ze śmiechu na widok jego gry aktorskiej. Sam fakt, że nie wiadomo praktycznie nic o przeszłości reżysera tego filmu, jeszcze bardziej podsyca fascynacje tym dziełem - wyjaśnia Graboś.
Najlepsze z najgorszych
W walce o tytuł najgorszego z najgorszych „The Room” ma dużą konkurencję. Podobnie jak „Zawrót głowy” ściga się z „Obywatelem Kanem”, tak z filmem Wiseau o tytuł arcydzieła kiczu walczy m.in. równie legendarny „Plan 9. z kosmosu” w reżyserii Eda Wooda.
Lubelscy miłośnicy kiczu na filmy przychodzą do Centrum Kultury, gdzie co jakiś czas organizowany jest przegląd „Najlepsze z najgorszych”. Podczas seansów nierzadko wypełniona jest cała sala kinowa.
- Powody dla których ludzie oglądają słabe filmy są różne - mówi Monika Stolat, organizatorka „Najlepszych z najgorszych”. - Często widzów przyciąga na takie seanse chęć pośmiania się z czyjejś nieudolności. Mam też wrażenie, że miłośnicy kiepskich filmów są bardziej uważni, analizują wszystkie elementy składowe filmu i dostrzegają niuanse, na które, jak przypuszczam, widzowie normalnych filmów często nie zwracają uwagi. Z drugiej strony, ważne jest także dzielenie się entuzjazmem w grupie, zupełnie inaczej ogląda się beznadziejny film w takiej atmosferze.
Tak złe, że dobre
Warto pamiętać, że gniot gniotowi nie równy. Różne intencje twórców dają różne efekty. Jak mówi Stolat, nie wystarczy, by film był zły.
- Warto pamiętać, że oglądanie nie każdego gniota sprawia frajdę. Filmy, o których mówimy są często tworzone przez pasjonatów, ludzi, którzy nie mieli środków, a zatem musieli bardziej popisać się kreatywnością, a to rodzi ciekawe efekty. Wśród tzw. filmów klasy B znajdują się różne produkcje. Jest grupa filmów tak beznadziejnych, że nie warto nawet na nie tracić czasu. Inne z kolei są tak złe, że aż dobre. Niedociągnięcia w scenariuszu, reżyserii, aktorstwie albo we wszystkim jednocześnie mają swój urok. Można też wyróżnić filmy kojarzone z kiczem bardziej ze względu na podejmowaną tematykę, a nie wykonanie, które jest całkiem przyzwoite. Tak jest moim zdaniem z „Re-animatorem” czy „Martwicą mózgu”.
Oglądanie słabego kina nie jest, jak niektórym mogłoby się wydawać, ulubionym zajęciem filmowych ignorantów.- Na „Najlepszych z najgorszych” przeważają dwa typy widzów. Pasjonaci, dobrze znający historię kina i jego mroczne strony oraz osoby spotykające się z filmami klasy B pierwszy raz w życiu. Zauważyłam, że duża wiedza filmowa nierzadko idzie w parze z zamiłowaniem także do złych filmów. Zdarzyło mi się rozmawiać z krytykami, którzy na co dzień zajmują się bardzo poważnym kinem, a prywatnie są także fanami bardzo złych produkcji.
Bez wymagań nie można się zawieść
- Istnieje taka granica, po której przekroczeniu film przestaje być po prostu zły, a staje się fascynujący. Tylko że jest to dość trudna do wychwycenia granica - opowiada Stanisław, student filologii polskiej na KUL, stały gość na przeglądach słabych filmów w lubelskim CK. - Kiedy oglądam film, który jest średni, to jego wady mnie irytują, słaba fabuła nudzi, a nieporadne aktorstwo sprawia, że aż mam ochotę kogoś uderzyć. Zupełnie inaczej jest z filmami, które są kompletnymi gniotami, arcydziełami klasy B. Nie mam wobec nich żadnych wymagań, nie mogą mnie zawieść, bo niczego nie można od nich oczekiwać.
Jak opowiada Stanisław, to właśnie kultowy „The Room” był pierwszym złym filmem, który go zachwycił. - Zafascynował mnie na tyle, że nawet zrobiłem polskie napisy, żeby móc pokazać ten film rodzinie i znajomym. I chyba żadna inna produkcja tego rodzaju nie sprawiła, że wracałem do niej kilkukrotnie.
Na polskim ogródku za arcydzieło kiczu uznaje się często „Klątwę Doliny Węży” z 1988 r. Wyreżyserowany przez Marka Piestraka film miał być polsko-radziecką odpowiedzią na kasowe filmy z Hollywood. Wystarczy zobaczyć dosłownie kilka minut filmu, by się przekonać, że sama próba porównania tej tandetnej produkcji z jakimkolwiek amerykańskim blockbusterem nie ma sensu.
Rekinado
Fantazja przy wymyślaniu tytułów to coś, w czym twórcy najgorszych filmów biją na głowę wielkich reżyserów. Poza dziwnymi zbitkami typu „Rekinado” (film o tornadzie, które wyrzuca na ląd krwiożercze rekiny), czy kuriozami w stylu „Atak pomidorów zabójców”, znajdziemy tytuły takie jak „Zabójcza prezerwatywa” czy „Nazistowscy surferzy muszą umrzeć”. Gdyby istniał taki konkurs, nagroda za najgłupszy tytuł filmowy powędrowałaby zapewne twórców filmu „Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów”.
Na pytanie, co jest takiego uwodzącego w gniotach, Rafał Graboś mówi: - Po pierwsze, to podziw dla samozaparcia twórców jak Ed Wood, któremu wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że nie jest dobrym reżyserem, ale jego upór spowodował, że i tak ma bardzo pokaźną filmografię. Po drugie, ważne jest też, żeby film był zabawny, ale w sposób niezamierzony przez twórców.
- Niektórzy twórcy z premedytacją robią kiczowate filmy, tak jest chociażby z kultową Tromą (amatorska wytwórnia z USA tworząca niskobudżetowe filmy - przyp. aut.). W ich produkcjach o coś chodzi, może przesłanie to za duże słowo, ale w tych niezależnych filmach widać często krytykę pewnych negatywnych zjawisk, tak jest na przykład w „Nazistowskich surferach”. Inne filmy z kolei miały być wielkim kinem, a obecnie budzą jedynie śmiech - mówi Stolat.
Antygeniusz
- Taki film nie może być po prostu źle nakręcony. Musi posiadać absurdalne rozwiązania fabularne czy techniczne, które wynikają z niskiego budżetu, braku talentu ich twórców lub innych nieprzewidzianych okoliczności. To jest chyba najważniejsze w tych filmach, że to co najzabawniejsze wyszło przez przypadek i zawsze potrafi zaskoczyć. Poza tym, tam gdzie nie ma dużych budżetów, twórcy maja większa swobodę i powstają znacznie oryginalniejsze pomysły – mówi Rafał Graboś.
- Trudno mi powiedzieć, gdzie tkwi fenomen takich filmów, sama pasja twórców nie tłumaczy wszystkiego. Myślę, że żeby zrobić taki film jak „Samurai Cop”, czy „The Room” trzeba być kimś w rodzaju antygeniusza.
Przez lata w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów na pierwszym miejscu krytycy stawiali „Obywatela Kane’a”. Dzieło Orsona Wellesa z 1941 przez 50 lat zajmowało pierwsze miejsce na liście publikowanej przez brytyjski magazyn „Sight and Sound”. Dopiero w tegorocznym zestawieniu ustąpił miejsca innemu klasykowi: na szczycie zestawienia znalazł się „Zawrót głowy” Hitchcocka.
Miłośników kina, filmów doskonałych pod względem opowiadanej historii, scenariusza, gry aktorskiej i reżyserii, nie trudno byłoby znaleźć. Nie trudno także znaleźć festiwale i przeglądy, na których można obejrzeć zarówno genialną klasykę, jak i znakomite współczesne produkcje. Ale gdyby tak poszukać obiektów filmowej fascynacji z drugiej strony? Gdyby przyjrzeć się filmom tak złym, że często nikt nawet nie słyszał ich tytułów, z grą aktorską, która praktycznie nie istnieje i scenariuszem, w którym nie sposób doszukać się choćby jednej sensownej kwestii?













Komentarze