- Najpierw sypało się ziarno, potem kładło siano, a na nim obrus. A w sieni rozkładano słomę, żeby wszystkie dzieci mogły spać - wspomina Julianna Gziut święta w rodzinnym domu w Białowodzie, w gminie Borzechów, niedaleko Wilkołaza.
- To niewielka wieś, jak mówią: 15 dymów. Teraz zostało tam ze czterdzieści osób. Za czasów dzieciństwa i młodości mamy oni wszyscy byli bardzo zżyci. Na Wigilię był zwyczaj, że wszyscy brali łyżki i widelce, i chodzili od domu do domu. Siadali do stołu, śpiewali kolędy, jedli a później szli dalej, do kolejnych sąsiadów. Tak im schodziło do pasterki. Dzieci też się wspólnie bawiły i dlatego spały na tej przygotowanej słomie, gdzie miały ochotę - dodają córki pani Julianny.
W Lublinie starsza pani mieszka od ślubu, przeprowadziła się po II wojnie światowej, gdy założyła już swoją rodzinę. Był rok 1946.
- Mieszkaliśmy przy Krakowskim Przedmieściu 21, w jednym z naszych pokoi jest teraz gabinet redaktora naczelnego Gazety Wyborczej, wiem, bo kiedyś poszłam sprawdzić - mówi Maria Zdanowska, najstarsza córka pani Julianny.
Szkoła ziemianek
Najczęstszym gościem przy Krakowskim Przedmieściu był wujek Paweł, czyli starszy brat pani Julianny, który został księdzem. - My z kolei często bywaliśmy w seminarium duchownym, gdzie wujek przez wiele lat był rektorem. Jako dzieci znaliśmy tam każdy zakamarek. Wujek i rodzice strasznie nas i brata gonili do nauki. W ogóle wykształcenie było czymś ważnym i w domu dziadków, i w naszym. Rodzeństwo mamy chodziło do szkoły. Mama w Kraśniku, bo tam starszy brat, gimnazjalista mieszkał na stancji. Oprócz tego mama rok uczyła się w Nałęczowie, w szkole ziemianek - wspominają córki.
Do dziś w uzdrowisku, na stoku Góry Krzyżowej (Jabłuszka) stoi dom, w którym do 1938 roku działała pod zarządem Stowarzyszenia Zjednoczonych Ziemianek szkoła w której dziewczęta (około 40 rocznie) uczyły się nie tylko sezonowych prac w gospodarstwie, ale także gotowania, szycia czy haftowania. Prowadziły teatr amatorski i redagowały gazetkę „Promyk”. Pani Julianna była jedną z nich.
Cukierkowe prezenty
Kiedy się urodziła - w lutym 1912 roku - to koło jej kołyski byli już: Łucja (najstarsza z rodzeństwa), Antoni, Wiktoria, Franciszek, wspominany Paweł i Helena. Po Juliannie, państwu Marii ze Steców i Walentemu Pałkom, urodził się jeszcze syn Jan.
Gospodarstwo w opinii wnuczek było spore i zasobne. - Dziadek i jeszcze jeden gospodarz w tej wsi mieli oryginalny pomysł na urządzenie swoich obejść. Możliwe, że chodziło im o zasady higieny, żeby oddzielić ludzi i zwierzęta. W każdym razie po jednej stronie drogi stał dom, za nim był ogród, którym głównie zajmowała się mama oraz piękny sad i pasieka. A po drugiej stały budynki gospodarskie tworzące czworobok. Nawet przechowalnia owoców była. Pamiętam specjalne skrzynie o podwójnych ścianach, w których leżały jabłka - opowiada Maria Zdanowska.
Pani Julianna pytana o prezenty, jakie w czasach gdy była dzieckiem dostawało się na gwiazdkę mówi, że to były cukierki albo ciastka. I opowiada historię, jak jeden z jej braci podkradał cukierki z choinki. - Ja to widziałam. Wybierałam najtwardsze, małe kartofle, zawijałam je w papierki i wieszałam na choince. Ale on się nigdy nie pomylił, zawsze wybierał cukierki - śmieje się jedna z najstarszych mieszkanek Lublina.
Pamiątki i dyplomy
W rodzinnym archiwum jest kilka małych, czarnobiałych fotografii z czasów, gdy pani Julianna mieszkała w Białowodzie. Na jednym siedzi na ławeczce w swoim ogrodzie. - Bardzo lubiłam kwiaty. Bardzo. Kiedyś brat zatrzymał wóz i mówi: Złaź, takich jeszcze nie masz, nakop sobie - przytacza kolejną żartobliwą historię rodzinną starsza pani. Dowcip brata polegał na tym, że te kwiaty, których miało brakować w jej ogrodzie, to były pięknie kwitnące chwasty.
I niewielka, przedwojenna fotografia zażywnego małżeństwa. Zdjęcie, jakich tysiące robili wówczas uliczni fotografowie polujący na klientów na Krakowskim Przedmieściu w Lublinie. To państwo Chmielewscy. Zdjęcie się zachowało, bo dzięki nim poznali się panna Julianna i kawaler Leon, absolwent KUL, późniejszy nauczyciel i urzędnik. Wówczas przyszły mąż pani Julianny pomagał Romanowi Chmielewskiemu w drukarni przy Krakowskim Przedmieściu 39.
Jak przypuszczają córki, rodzina drukarza pewnie kupowała wówczas mleko albo inne produkty z gospodarstwa dziadków. I chwalą rękę swatów, bo wychowały się w bardzo spokojnej rodzinie, gdzie był tradycyjny podział obowiązków. Mama wychowywała dwie córki i syna, zajmowała się domem, na którego utrzymanie zarabiał ojciec. - Musiałam być niedużą dziewczynką, ale pamiętam jak poszliśmy na pogrzeb pierwszej żony pana Chmielewskiego. Nasze rodziny utrzymywały znajomość bardzo długo - mówi Maria Zdanowska przeglądając rodzinne pamiątki.
Oprócz zdjęć są tam życzenia z okazji 100 urodzin pani Julianny z gminy i od abp. Budzika. Zdjęcia z abp. Życińskim, współczesne, kolorowe fotografie z Białowody, która teraz nazywa się Białawoda.
Długowieczność
Na gospodarstwie została córka najstarszej z rodzeństwa, Łucji. Pani Łucja zmarła w 2001 roku, miała 106 lat. - Wujkowie dożywali 82-87 lat. Najmłodszy brat mamy był w AK u „Zapory”, zginął jako trzydziestolatek. Młodo umarła starsza od mamy Helena. Miała 24-lata, chorowała na płuca. I jako 30-letnia kobieta zmarła Wiktoria. Zostawiła 2-tygodniowego syna. Jest prawnikiem - wyliczają rodzinne życiorysy córki pani Julianny. Mówią, że mama nie ma jakiegoś sekretu na długowieczność. Lubi i je proste potrawy, bez konserwantów. Nigdy nie paliła. Teraz nad jej zdrowiem czuwa domowa służba zdrowia, bo młodsza córka Teresa, u której mieszka, syn Wojciech i dwie wnuczki są lekarzami.
Nic bym nie zmieniła
Trzy lata temu w gazetce parafialnej w cyklu „Historie życiem pisane” ukazał się wywiad z panią Julianną. Na pytanie, co by zmieniła gdyby się urodziła drugi raz odpowiedziała, że raczej nic. Dobrze mi było. - Prowadziłam życie jak normalni ludzie.
- Najpierw sypało się ziarno, potem kładło siano, a na nim obrus. A w sieni rozkładano słomę, żeby wszystkie dzieci mogły spać - wspomina Julianna Gziut święta w rodzinnym domu w Białowodzie, w gminie Borzechów, niedaleko Wilkołaza.
- To niewielka wieś, jak mówią: 15 dymów. Teraz zostało tam ze czterdzieści osób. Za czasów dzieciństwa i młodości mamy oni wszyscy byli bardzo zżyci. Na Wigilię był zwyczaj, że wszyscy brali łyżki i widelce, i chodzili od domu do domu. Siadali do stołu, śpiewali kolędy, jedli a później szli dalej, do kolejnych sąsiadów. Tak im schodziło do pasterki. Dzieci też się wspólnie bawiły i dlatego spały na tej przygotowanej słomie, gdzie miały ochotę - dodają córki pani Julianny.















Komentarze