Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

"Lubię widzieć zaskoczenie na twarzy widzów, gdy biorą szablę do ręki"

Z Grzegorzem Sztalem, kolekcjonerem i współzałożycielem Prywatnego Muzeum Historycznego „Znaki Czasu” rozmawiamy o historii. Tej nudnej i tej powodującej błysk w oku.
"Lubię widzieć zaskoczenie na twarzy widzów, gdy biorą szablę do ręki"
Lubię widzieć, błysk w oku kiedy nudna historia zaczyna wzbudzać emocje, bo wchodzą w nią całym sobą. Stają na miejscu ludzi żyjących lata temu - mówi Grzegorz Sztal

• Muzeum zaczęło się od kolekcji?

– To było dawno temu. W 1976 r., byłem wtedy w drugiej klasie podstawówki i przez przypadek znalazłem carską kopiejkę. Wpadłem w euforię. Przeszukałem strych, wszystkie szuflady i pudełka z guzikami. Zebrałem w nich garść monet, które wyszły z obiegu i tak zaczęła się kolekcja. Potem moja pasja zaczęła narastać. Zbierałem żołnierzyki, znaczki i militaria. Szczególnie zafascynował mnie sprzęt i wyposażenie kawalerzysty: szable, siodła, elementy mundurów, elementy oporządzenia. W oparciu o te zbiory zacząłem prowadzić działalność wystawienniczą, ale szybko zauważyłem, że ochotę oglądania takich rzeczy ma niewielki krąg osób. Inaczej jest z losami ludzi używających, czy produkujących prezentowane rzeczy. One interesują większość z nas.

• Szabla sama w sobie jest już ciekawa...

– Mogę pokazać szablę i powiedzieć: „To szabla pruska wzór 48 używana również w wojsku polskim”. Nudy. Ale mogę też opowiedzieć o sześciolatku, który we wrześniu 1939 r. ze łzami w oczach żegnał tatę idącego na front. Nie widzieli się potem przez cztery lata, bo ojciec trafił do obozu. Pamiątką po tym są kreślone dziecinną rączką dopiski na wysyłanych tam listach: „Czekam na kochanego tatusia. Walduś”. Mogę powiedzieć, że jego ojciec zakopał szablę przy kapitulacji pod Tomaszowem Lubelskim i wykopał ją dopiero w latach 70 dając synowi z dedykacją. To buduje wokół zwykłego na pozór przedmiotu całą narrację, która z historycznego punktu widzenia nie ma dużej wartości, ale pokazuje emocje i sprawia, że historia jest żywa i ważna, bo ważni są ludzie. Każdy może się w nią wczuć. Pozwala zrozumieć tamten czas.

• Szkolna historia pana nie interesuje.

– Forma jej przekazywania na lekcjach mogła zniechęcić większość z nas do historii. Bo z czym się wiązała nauka? Z „wkuwaniem” na pamięć „suchych” dat i wydarzeń. A przecież historia jest istotna, bo z niej wynika to dlaczego jesteśmy tu i teraz. To ona ułatwia nam zrozumienie tego, co się wokół nas dzieje. Tylko dzięki tej wiedzy będziemy społeczeństwem świadomym, którym nie można łatwo manipulować.

• Czy zatem można uczyć historii tak, by zainteresowała?

– Można. Są emocje, bo są żywi ludzie. Staramy się na przykład wydobyć wątki lokalne. Interesujemy się na przykład historią rodziny lubelskich lekarzy Jankowskich. O ile ich córkę, Danutę Magierską, znają prawie wszyscy, to o rodzicach niewiele osób słyszało, a wnieśli wielki wkład w to, co działo się w Lublinie w momencie odzyskania niepodległości oraz w dwudziestoleciu międzywojennym. Ich potomkowie oddali do naszej dyspozycji archiwum rodzinne, w której znajduje się m. korespondencja wysyłana do siebie przez małżonków, którzy połowę swego wspólnego życia musieli spędzić osobno. Listy są emocjonalne i szczere, bo pisane do najbliższej osoby, w których opisywane jest to, co działo się na Lubelszczyźnie w czasach pierwszej wojny. To niezwykle ciekawe relacje, bo wokół tej zwykłej na pozór rodziny rozgrywała się wielka polityka. W 1915 r. z polecenia marszałka Piłsudskiego przechowywali archiwum legionowe. W ich salonie bywał Marszałek, Maria Dąbrowska, Strug, Sieroszewski, Kasprzycki, Kosmowska. Postacie, które znamy z historii. Łatwiej jest mówić o wielkich, znanych postaciach przez pryzmat z pozoru tylko zwykłych ludzi.

• Ale czy mimo wszystko taka historia zainteresuje najmłodszych? Mówi pan o niej nawet z przedszkolakami.

– Muzeum to militaria, dokumenty, przedmioty użytku domowego np. zabawki, ale też zegary oraz numizmaty. Z każdym z tych przedmiotów wiąże się często jakaś ciekawa historia, która przybliża nam jakąś postać lub wydarzenie. Odpowiednio przedstawiona zainteresuje odbiorcę w każdym wieku.

• Co jak co, ale kolekcja monet wydaje mi się niezwykle nudna.

– Nie, bo każdy miał z pieniędzmi do czynienia. W jaki sposób płacono w Afryce Kolonialnej? Szklanymi paciorkami. To wiedzą wszyscy, ale jak one wyglądały? Wyobrażamy je sobie jako szklane kuleczki z cienkim otworkiem, a to nie prawda. To był szklany obwarzanek, bo w Afryce nie używano nici tylko rzemyków i żeby móc je na nie nanizać potrzebny był duży otwór. Ja taki paciorek mogę pokazać. Pozyskałem go przy okazji renowacji miecza sudańskiego, do którego były one przewiązane jako waluta. A same monety też są ciekawe. Można na nich zobaczyć portrety władców z danej epoki. Np. na takiej pospolitej XVI-wiecznej pruskiej monecie przedstawiającej Albrechta Hohenzollerna, czyli ostatniego mistrza Zakonu Krzyżackiego widzimy go z równo ściętą brodą. Musiał ją ściąć po likwidacji Zakonu, kiedy to stał się osobą świecką. Potem na monetach z kolejnych lat widzimy, że ta broda odrasta. Ciekawe są też historie dotyczące wyżłobienia brzegów monet. Kiedyś monety były pieniędzmi kruszcowymi, ich wartość zależała od tego, ile ważą. Notorycznie jednak odcinano lub piłowano ich brzegi kradnąc kruszec. Żeby temu przeciwdziałać wprowadzono ząbkowanie, ozdobny brzeg, czy napis na samym brzegu.
A jeśli przy pieniądzach jesteśmy to można mówić, że nie zawsze płacono monetami. W XIX wiecznej wsi polskiej obowiązywały względem dworu płatności w naturze. Mam spis majątku z Bychawki, gdzie zanotowano, że chłopi mają na jego rzecz przekazać m. in. co roku 100 suszonych dobrych grzybów, a w przypadku ich braku: jedną kurę. Jest tam też bardzo ciekawy zapis, że w majątku znajdowało się pięć zegarów, wszystkie zepsute. Dlaczego? Bo nikt tam nie potrzebował pomiaru czasu. Ten regulowały pory dnia. Posiłki podawano o mniej więcej określonej porze. Guwerner uczył dzieci, więc nikt nie musiał się spieszyć do szkoły na lekcje. Jak dziedzic chciał gdzieś jechać to kazał zaprzęgać, a nie studiował rozkład jazdy. Na msze wcześniej dzwoniono, ale i tak ksiądz nie zaczął zanim dobrodziej nie dojechał.

• Zwykła ludzka historia, a nie suche fakty.

– I wyjaśnianie tego, na co patrzymy z niewłaściwej perspektywy. Mówi się na przykład, że przed wojną pociągi jeździły tak punktualnie, że w oparciu o nie regulowano zegarki. To nie do końca prawda. W zegarmistrzostwie istnieje pojęcie przechowywania czasu. Żeby nastawić unieruchomiony zegarek musimy znać aktualny czas. Teraz możemy to zrobić w każdej chwili sprawdzając godzinę w telefonie, telewizji, internecie, pytając przechodniów. Przed wojną na wsi lub w małym miasteczku czas pokazywał tylko pociąg przejeżdżający np. dwa razy dziennie o mniej więcej stałej porze. Wówczas ustawiano wskazówki zegarka według przejeżdżającego pociągu i rozkładu jazdy. Nawet w zakładach zegarmistrzowskich, gdzie pilnowano czasu zdarzało się, że zegar się zatrzymywał. Zegarmistrz mógł go ustawić w oparciu o obliczenia astronomiczne, ale niewielu osób to umiało. Mógł też jechać do innego zegarmistrza ze swoim zegarkiem i przewieźć czas do swojej miejscowości. A dla tych, dla których dokładny czas był mniej istotny: pozostawał pociąg.

• Pana muzeum jest inne, nie tylko dlatego, że pokazuje historię przez pryzmat takich właśnie opowieści, ale także dlatego, że nie możemy pojechać i zbiorów zobaczyć.

– Jeśli chce się je oglądać, to muzeum przyjedzie do was. Posiadanie muzeum, w którym przedmioty są wystawiane to ogromne obciążenie: trzeba mieć odpowiednie pomieszczenia do ekspozycji oraz warunki do przyjmowania zwiedzających. Na to stać tylko placówki, które mają poważne zbiory. Dlatego widzów znajdzie zawsze np. Muzeum na Wawelu, czy Muzeum Powstania Warszawskiego. Do mniejszych jednostek, które mają stałe wystawy pójdzie się raz i na ogół więcej nie wróci. Zresztą na dotarcie do muzeum należy poświęcić trochę czasu. Ja staram się dotrzeć głównie do dzieci i młodzieży. Dla nich oprócz godziny lekcyjnej na zwiedzanie potrzeba dwu dodatkowych godzin na dojście i powrót. Nauczycielom trudno to zorganizować, bo muszą prosić kolegów o „pożyczenie” brakujących godzin. Dlatego ja jeżdżę z eksponatami do szkół. Dużo mniejszym wyczynem logistycznym jest przewiezienie mnie z materiałem tam, niż przewiezienie „szkoły” do mnie.

• To działalność non profit. Po co to panu?

– Tak samo można spytać, po co ktoś chodzi na ryby. Mam kolegę, który chodził przez rok i złapał jednego leszcza. Niby bez sensu, ale to daje niesamowicie dużo satysfakcji ze zrobienia czegoś dobrego, ciekawego, emocjonującego. Tak samo jest ze mną. Lubię widzieć zaskoczenie na twarzy widzów, gdy biorą szablę do ręki i odkrywają, że wbrew pozorom jest lekka i wcale nie jest ostra. Lubię widzieć, błysk w oku kiedy nudna historia zaczyna wzbudzać emocje, bo wchodzą w nią całym sobą. Stają na miejscu ludzi żyjących lata temu.

• Muzeum zaczęło się od kolekcji?

- To było dawno temu. W 1976 r., byłem wtedy w drugiej klasie podstawówki i przez przypadek znalazłem carską kopiejkę. Wpadłem w euforię. Przeszukałem strych, wszystkie szuflady i pudełka z guzikami. Zebrałem w nich garść monet, które wyszły z obiegu i tak zaczęła się kolekcja. Potem moja pasja zaczęła narastać. Zbierałem żołnierzyki, znaczki i militaria. Szczególnie zafascynował mnie sprzęt i wyposażenie kawalerzysty: szable, siodła, elementy mundurów, elementy oporządzenia. W oparciu o te zbiory zacząłem prowadzić działalność wystawienniczą, ale szybko zauważyłem, że ochotę oglądania takich rzeczy ma niewielki krąg osób. Inaczej jest z losami ludzi używających, czy produkujących prezentowane rzeczy. One interesują większość z nas.


Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama
Reklama