Przyniosłem twoje „Blokowiska Lublina” i „Wannę z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” Filipa Springera.
- Widzę, jesteś przygotowany.
Springer pisze, że w 2009 roku jeden z urzędników Ministerstwa Rozwoju Regionalnego napisał w swoim raporcie: „W kwestii ładu przestrzennego mamy w Polsce do czynienia z braku ładu pojęciowego”. To też o Lublinie?
- Mamy ogromne szczęście, że w Lublinie pracował urbanista Romuald Dylewski. Jego propozycje z pierwszego powojennego planu były wyjątkowe. Wciąż powinniśmy się do jego spuścizny odwoływać. Jego imię nosi Wąwóz Rury i dobrze byłoby, gdyby to coś znaczyło. Gdybyśmy szanowali jego wizję.
Nie zdezaktualizowała się przez prawie siedemdziesiąt lat?
- Jestem przekonana, że intuicje Romualda Dylewskiego pozostają aktualne. Kilka razy miałam okazję z nim rozmawiać. Widziałam, jak patrzy na miasto. Doskonale je czuł i rozumiał. To w dużej mierze jego zasługa, że mamy fajne miasto. Nie zepsujmy tego.
Przeprowadziłaś się do Lublina z Tomaszowa Lubelskiego na początku XXI wieku. I co zobaczyłaś?
- Lublin polubiłam od razu, choć budził różne emocje. Pamiętam, jak przyjechała do mnie znajoma z Warszawy. Poszłyśmy na spacer po Starym Mieście. Tam jakieś remonty, zaledwie kilka restauracji, cisza. Znajoma skwitowała, że spotkania biznesowe raczej się tu nie odbywają.
Nie mogę tego pamiętać, ale jeszcze w latach dziewięćdziesiątych o Starym Mieście częściej mówiło, że to siedlisko patologii niż turystyczna perełka.
- Ta sama znajoma odwiedziła mnie w 2015 roku. Była zachwycona. Mówiła, że jest jak we Włoszech.
Stare Miasto odżyło i wypiękniało.
- Lublin mnie od początku ciekawił. Tak samo blokowiska. Z pozoru mogą wydawać się dla kogoś nudne, ale jak się trochę w tym temacie pogrzebie, wychodzą fajne historie.
Blokowisko to słowo pejoratywne czy neutralne?
- A ty jakiego jesteś zdania?
Uważam, że jest neutralne.
- Tytuł książki, już na samym początku, zaproponowało wydawnictwo. Ja na pewno nie używam go w negatywnym znaczeniu. Zresztą, z tych wszystkim wspomnień, które zgromadziłam, wychodzi mi, że te osiedla były wręcz jak baśniowe krainy pełne tajemniczych zakamarków i szczęśliwych momentów.

W książce blokowiska ZOR-u Zachód, LSM-u, Bronowic, Tatar, Przyjaźni, Czechowa, Kruczkowskiego, Kalinowszczyzny i Kalinowszczyzny Motor opisujesz w pozytywnym kontekście.
- Rzeczywiście powstał ciepły obraz tych miejsc, bo ludziom najczęściej kojarzą się z dzieciństwem, młodością, beztroską.
Najtrafniej opowiada ci o tym Juliusz Machulski, reżyser „Vabanku” i „Seksmisji”, wychowany na osiedlu ZOR Zachód. Z jego opowieści powstają sceny, jak z „Chłopców z Placu Broni” czy książek Niziurskiego.
- Oczywiście słyszałam też trudniejsze historie. Ktoś z podstawówki nr 37 nie czuł się bezpiecznie na przerwach, a właścicielka pobliskiej restauracji „Kalina”, opowiadała mi o wybijanych szybach, założeniu kraty w oknach, zainstalowaniu alarmu i wynajęciu ochrony, która przyjeżdżała po naciśnięciu przycisku.
Tego typu kombatanckie anegdoty nie demonizują jednak lubelskich blokowisk.
- Te blokowiska są pełne zieleni i mają miejsca do wspólnego spędzania czasu, takie jak amfiteatr na Tatarach czy kino na LSM. Wyobrażasz sobie jakieś współczesne osiedle, które organizuje plener artystyczny, zaprasza na niego artystów z całej Polski i stawia rzeźby? Czy w ogóle na którymś z nich znalazłoby się odpowiednio dużo miejsca, żeby postawić chociażby „Pegaza”, takiego jak na osiedlu Krasińskiego?

„Pegaz” stoi między blokami. Jest kultowy, ale mam wrażenie, że estetycznie obcy.
- A ja uważam, że pasuje, chociaż nie wiem, jaka byłaby moja reakcja na niego gdy tam stawał, czyli w latach siedemdziesiątych. Dziś nie wyobrażam sobie osiedla Krasińskiego bez tej rzeźby. To punkt orientacyjny, nośnik emocji i wspomnień.
To prowokacyjne twierdzenie, ale czy to nie ugrzeczniona, artystyczna wersja pomniku Bieruta, ustawionego przez władze PRL-u przy wjeździe na Kalinowszczyznę?
- Nie. Nigdy o tym tak nie myślałam. Pomnik Bieruta i rzeźby, które powstały podczas Lubelskich Spotkań Plastycznych, to dwie różne historie. Pomnik Bieruta był aktem politycznej propagandy. Rzeźby na LSM sztuką, która miała podnosić jakość osiedli. Do dziś robią wrażenie. Na przykład rzeźba Jana Ziemskiego z osiedla Sienkiewicza.

Duża część mojej rodziny mieszkała w pobliskich blokach. Wszyscy zawsze się zastanawiali: „Co ta rzeźba właściwie przedstawia?”.
- Mówi się, że to „Ogryzek”. Padają też wulgarne nazwy.
Ano właśnie.
- To jest fajne, że tym rzeźbom mieszkańcy nadali własne nazwy, takie jak „Bokser” czy „Pomnik Hydraulika”. Patrzą na nie po swojemu.
Tak, ale czy te rzeźby nie są po prostu obce w krajobrazie?
- Przeciwnie. Wrosły w ten krajobraz. Zapytaj ludzi, czy zgodziliby się usunąć „Pegaza” albo „Ogryzka”. Jestem pewna, że nie.
Ja też.
- Przywiązali się do nich.
LSM-owi poświęcasz w książce dużo miejsca.
- Chociaż do LSM podchodziłam na początku z dużym dystansem, bo wydawało mi się, że powiedziano już o nim wszystko. Że są inne miejsc, które warto pokazać, takie jak Tatary czy Kalina. Tam też są rzeźby plenerowe, ciekawe rozwiązania architektoniczne. Ale opisując te wszystkie osiedla, zrozumiałam, że LSM jest jednak podstawą. Był dobrym wzorcem do naśladowania.
Piszesz, że to był fenomen na skalę kraju.
- Osiedla LSM pokazywano w telewizji, opisywano w prasie, w latach siedemdziesiątych chwalono się nimi na wystawie w Paryżu. Spółdzielni udało się przemienić ówczesne peryferia Lublina w nowoczesny kawałek miasta. LSM zdecydowanie podniósł urbanistyczną poprzeczkę. Inne spółdzielnie musiały się do tego odnosić.
I się odnosiły?
- LSM zdecydowanie inspirował inne spółdzielnie. Dyrektor Fabryki Samochodów Ciężarowych poprosił Stanisława Kukurykę, współzałożyciela i pierwszego prezesa Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, aby LSM wybudował osiedle dla pracowników fabryki. Kukuryka odmówił, ale podpowiedział, by FSC założyła własną spółdzielnię. I tak powstał „Motor”, który wybudował kilka osiedli.
Przetrwały próbę czasu?
- Mieszkam na jednym z nich i uważam, że tak. Żyje mi się tam dobrze. Ale osiedla potrzebują nowych pomysłów, bo zmienia się nasz styl życia, mamy inne potrzeby niż nasi rodzice i dziadkowie.
O jakiej zmianie stylu życia mówisz?
- Na pewno te mieszkania nie są już tak przeludnione jak kiedyś. Mam taki przykład. W jednym z mieszkań na Kalinie, w każdym z pięciu pokoi, mieszkała inna rodzina. Dorośli i dzieci. Było głośno i tłoczno. Polecam dostępny na YouTube film „Aby nie było gorzej”, który pokazuje problem przeludnienia w blokach na Tatarach. To się pozmieniało, co jest na plus. Ale mam wrażenie, że w wielu miejscach na klatkach schodowych czas się zatrzymał. Ciągle te same lamperie zrobione farbą olejną. Aż prosi się o jakieś ciekawsze patenty. Może udałoby się wygospodarowywać miejsca na rowery, hulajnogi czy inny sprzęt, którego przeciętny mieszkaniec ma więcej niż kiedyś.
Szokuje mnie, że w niektórych blokach wciąż działają zsypy.
- To prawda. Ja akurat mieszkam bez zsypu. Zsypy to elementy kultowe, chociaż problematyczne. Niektóre bloki je zamykają, inne nie. Chciałabym, aby spółdzielnie posiadały coś takiego jak zestaw dobrych praktyk, które mogłyby u siebie stosować. Mogłyby mieć pokazane przykłady remontów klatek, podpowiedzi, co robić z sypami, jak lokować dodatkowe schowki albo stojaki. Albo pomysły na to, jak budować wiaty śmietnikowe, żeby były w miarę tanie, ale jednocześnie dobrze wyglądały i nie budziły sąsiedzkich konfliktów.
Ludzie w mieście ciągle potrzebują zieleni? W starym budownictwie o nią dbano.
- Oczywiście, że potrzebują i to bardzo. Potrzebują też tego, by zielone przestrzenie były ze sobą powiązane, a nie poprzedzielane kolejnymi parkingami. To też wiąże się często z kwestią bezpieczeństwa, na przykład z tym, że dziecko może sobie wtedy bezpiecznie pojeździć po osiedlu na rowerku.
W reakcji na potrzebę bezpieczeństwa powstały strzeżone osiedla. Wielu mieszkańcom dawnych blokowisk zbrzydło życie w klitkach z papierowymi ścianami, przez które mogli podsłuchiwać sąsiadów.
- To prawda, że w wielkiej płycie słychać sąsiadów. Ale słychać ich też w dopiero co pobudowanych blokach. Podczas remontu mieszkałam na nowym deweloperskim osiedlu. Był to jednocześnie czas pisania książki, więc mogłam na bieżąco porównywać co, gdzie działa, a co nie. Generalnie doceniam swoje osiedle i mieszkanie, co nie zmienia faktu, że chciałabym, aby osiedla się zmieniały i dostosowywały do naszych czasów.
Jaki jest właściwie termin przydatności lubelskich bloków z wielkiej płyty?
- Nie śledziłam ostatnio żadnych raportów na ten temat, więc nie mam aktualnych danych. Ale moja ekipa remontowa powiedziała, że blok jeszcze długo postoi. Tego się trzymam.
Sprawdzam, że eksperci oceniają, że bloki mogą przetrwać od stu do stu dwudziestu lat przy właściwej konserwacji, czyli jeszcze jakieś pół wieku. Jak dostosować je do przyszłości?
- Ja bym na przykład nie chciała, aby mieszkania w blokach jakoś masowo zamieniały się w apartamenty na krótkoterminowy wynajem. To uciążliwe mieć co tydzień innych lokatorów za sąsiadów, szczególnie kiedy przyjeżdżają poimprezować i nie przejmują się ciszą nocną. Ale moim zdaniem takie mieszkania super nadają się jako pracownie. Coraz więcej moich znajomych wynajmuje tego typu przestrzenie, bo nie chodzą do biura, a jednak nie potrafią pracować z domu.
Największy rozgłos, bo na skalę europejską, jeśli nie światową, zyskało osiedle Słowackiego w projekcie architekta Oskara Hansena. W „Blokowiskach Lublina” jego mieszkańcy wypowiadają się o nim jednak dość gorzko.
- Mieszkańcy osiedla Słowackiego na pewno mieli wysokie oczekiwania. Chcieli takich warunków życia jak na pierwszym osiedlu LSM, czyli osiedlu Mickiewicza. Ale identycznego osiedla już się nie dało zbudować. Nowe przepisy obniżały standard.
Mieszkańcy Słowackiego narzekają na ciasne kuchnie i łazienki, na straszną akustykę.
- Zdania wśród mieszkańców też są podzielone. Jednym z nich jest historyk sztuki pan Euzebiusz Maj, który przy każdej możliwej okazji, poprzez swoje teksty w prasie i publiczne wystąpienia, broni zamysłu Hansena i wyjaśnia fenomen jego realizacji. Powtarza, że Hansen robił, co mógł, by stworzyć jak najlepsze miejsce do życia w realiach, w jakich przyszło mu pracować.
Krytycy powtarzają, że choć w PRL-u rozwiązania Hansena jawiły się jako innowacyjne, to w XXI wieku przestały odpowiadać potrzebom lokalnych mieszkańców.
- Osiedle powstało w latach sześćdziesiątych i to dla mnie oczywiste, że wielu osobom dzisiaj może nie odpowiadać. Wielu osobom w ogóle nie odpowiada mieszkanie w bloku, bo wolą dom za miastem. Żadne z tych osiedli, które opisałam nie jest wolne od wad, ale jednak mają one też swoje plusy. Czasem ktoś wybiera mniejszy metraż, byle tylko nie tracić czasu na dojazdy.

Fotografujesz Teatr Formy Otwartej na rogu Wileńskiej i Balladyny. To jeden z istotniejszych pomysłów Hansena, a ostały się pomazane sprejem ruiny.
- Ale czy to, że coś zostało zdewastowane, oznacza, że było złym pomysłem? Do dzisiaj nie przetrwał również basen przy ul. Odlewniczej, jest ruiną. Ale czy był niepotrzebny? W upalne dni korzystały z niego tłumy.
Przyznajesz jednak, że taki targ przy ul. Wileńskiej w Lublinie od lat niszczeje. Pozostałości po dawniej tętniących życiem lokalach „Skierka”, „Bachus” czy „Chochlik” zaczynają straszyć.
- Zniszczone są też pawilony handlowe przy Balladyny, ale wierzę, że to jeszcze nie koniec ich historii. Najpewniej już nie będzie w nich sklepów, bo te osiedlowe przegrywają z sieciówkami, ale może za to przydałoby się jakieś miejsce integracji.
Dla seniorów?
- Też. Generalnie dla mieszkańców. Kiedyś na osiedlu Słowackiego usiadłam na ławce obok pewnej pani. Zbierałam materiały do książki, chciałam ją wypytać o kilka rzeczy. Bardzo się ucieszyła się, bo tego dnia jeszcze nie miała okazji z nikim porozmawiać. Mieszka sama, dzieci porozjeżdżały się po świecie. Na placu zabaw w pobliżu ławki nie bawiło się wtedy ani jedno dziecko. Było cicho. Dla tej pani za cicho. Ona wolała osiedle z czasów, kiedy było na nim znacznie głośniej, pełno dzieci. Myślę, że ją takie miejsce do integracji mieszkańców bardzo by ucieszyło. Generalnie nasze potrzeby się zmieniają i osiedla też, trzeba dostosowywać je do nowej rzeczywistości. To dotyczy każdego osiedla z tych, które opisałam. Nie tylko tego zaprojektowanego przez Hansena.

Którego dzieło, jak słyszę, oceniasz pozytywnie.
- Nie ma drugiego takiego osiedla w Polsce. Jeśli ktoś nie był, polecam się tam wybrać. Zobaczyć chociażby przedszkole, które jest inne od wszystkich pozostałych i równie nietypowe place zabaw.
W PRL-u, jak piszesz, zakładano, że osiedla będą żyły zupełnie niezależnie od centrum. Mnożyły się małe domy kultury, kluby, empiki, kina, bary, skwery. Dziś ich już prawie nie ma.
- Siłą tych wszystkich osiedli z „Blokowisk” były placówki kultury. Wiele z nich nie przetrwało, ale część tak, na szczęście. Tutaj zaskoczył mnie Czechów, który miał klub „ABC” na osiedlu Moniuszki, „Muzę” na osiedlu Lipińskiego, „Akord” na osiedlu Wieniawskiego i klub „Harnaś” na osiedlu Szymanowskiego. Wciąż działają „Fryderyk” na osiedlu Chopina, „Miniatura” na osiedlu Paderewskiego i Dom Kultury Czechów.

Ludzie się tam autentycznie spotykali.
- W bloku na moim osiedlu działał klub osiedlowy, w którym mój mąż spędził kawałek dzieciństwa. Po transformacji spółdzielnia wynajęła lokal komercyjnie.
Postawiła na zysk.
- Albo musiała łatać dziury w budżecie. Tak czy inaczej, klub nie wrócił. Szkoda.
Wygrał merkantylizm.
- Moim zdaniem taki klub by się przydał. Wcale nie jest przesądzone, że przegrałby z Netflixem. Znam mieszkankę, która szydełkuje i chciałaby zaprezentować swoje dzieła sąsiadom, ale nie ma gdzie tego zrobić. Dzieci też miałyby przestrzeń do zabawy, kiedy na dworze jest zimno albo pada. W Anglii za to, na osiedlu mojej teściowej, jest wspólne, spore pomieszczenie z kuchnią wyposażoną w naczynia, zmywarkę. Można je wynająć za nieduże pieniądze i zrobić na przykład urodziny. Mieszkańcy chętnie z tego korzystają.
Włosi czy Hiszpanie nawet nie potrzebują do tego wspólnej kuchni, bo większość czasu spędzają, przesiadując grupami w ogródkach kawiarni i restauracji. W Polsce, co potwierdzają wszelkie dane, istnieje zaś silna potrzeba własności. Wspólne przestrzenie kojarzą się nam z czymś „komunalnym”, a „komuna”, jak wiadomo, brzmi źle.
- Z drugiej strony sprawdzają się hulajnogi czy rowery miejskie, które wypożyczamy na chwilę. Kiedyś w blokach działały wspólne pralnie i suszarnie.
Myślisz, że mogłyby wrócić?
- Myślę, że fajnie by było, gdyby ktoś się odważył i to przetestował. Ale już nie ze sznurkami na pranie, tylko z suszarkami automatycznymi, na które nie każdy ma miejsce w domu, a kto mieszka w niewielkim mieszkaniu, ten wie, że chociażby suszenie pościeli bywa uciążliwe. Myślę, że niektóre rozwiązania w blokach były niedoceniane. Tak samo jak niedoceniane są całe te osiedla.
Mieszkańcom zdążyły się opatrzeć.
- Niektórzy się wręcz dziwili, że ich osiedle mogłoby się znaleźć w książce. Nieraz usłyszałam, że nic ciekawego nie znajdę.
Masz jakiś przykład obiektu, który już nie istnieje, a szkoda?
- Dom Kultury na Słowackiego. Ja go nie pamiętam. Został zlikwidowany w 2000 roku. W jego miejscu stoi kościół pod wezwaniem św. Piotra Frassatiego. Drugie miejsce to Targ Tatary przy Dworcu Północnym. Jeszcze ze dwa lata temu działał, ale teraz to miejsce jest parkingiem. Znikają małe osiedlowe sklepy. Też będzie ich szkoda. Widziałam, że trwa remont schodów pawilonu handlowego na os. Przyjaźni. Zastanawiam się, czy przetrwa charakterystyczna modernistyczna podpora w kształcie litery „V”.
Mało kto wie o tej literce „V”.
- To w ogóle jest chyba mało znane osiedle. Warto się tam wybrać, by zobaczyć centralę telefoniczną z 1958 roku. Osiedle jest też ładnie położone, w sąsiedztwie Bystrzycy. Bezpośrednio z niego można wyjść na ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż rzeki.
W książce opowiadasz też o wielgaśnych blokach zwanych Pekin.
- Są różne Pekiny. Jeden stoi przy Głębokiej, drugi na osiedlu Konopnickiej, trzeci na Kalinie.
Masz zdjęcie przy tym na Kalinowszczyźnie.
- Nieprzypadkowo. Blok stoi przy ulicy Marii Koryznowej. A powinien przy Antoniny Koryznowej.
To ciekawy wątek.
- Ulica miała być upamiętnieniem Antoniny, która między innymi założyła ochronkę dla stu czterdziestu dzieci, była sponsorką KUL. Doszło jednak do pomyłki, której nikt do teraz nie sprostował. Chciałabym aby przy ulicy Koryznowej stanęła tablica, z której można byłoby się o tym dowiedzieć. Dwór Koryznowej stał przy dzisiejszej ulicy Niepodległości. Sam Pekin miał natomiast fatalną opinię. Mówiło się o nim jako o czarnym punkcie. Były imprezy na klatkach i dewastowanie różnych rzeczy.

To przypomina opisy wielkich blokowisk we Francji czy w Neapolu.
- Ale miejsca jak Pekin bardzo się pozmieniały. Tatarom i Kalinie mocno dał się we znaki upadek FSC i innych zakładów przemysłowych. Nieraz całe rodziny traciły pracę, nie miały z czego płacić rachunków. Problemy narastały.
Ale Lublin się z nich wyleczył.
- Wszystkie problemy nie poznikały, ale na pewno takie osiedla jak Tatary nie zasługują na to, by utrwalać stereotypy, które o nich krążą.
Z iloma osobami rozmawiałaś do „Blokowisk Lublina”?
- Nie liczyłam, na pewno było ich ponad sto. Nie wszyscy chcieli występować pod nazwiskiem, ale historie w jakiś sposób wykorzystałam.
Ci, którzy pytali, po co w ogóle pisać o ich osiedlu, nagle uwierzyli, że historia ich miejsca zamieszkania może być ciekawa?
- To było przypadkowo napotkane osoby, z którymi później już nie miałam okazji porozmawiać ani pokazać im książki. Jednak większość osób przyjmowała ten pomysł ciepło i z dużym zainteresowaniem. Mieszkańcy zapraszali mnie do swoich domów, pokazywali rodzinne albumy, otwierali się przede mną.
Jak się zaczyna wspominać, ożywają ludzie, miejsca, zapachy.
- „Blokowiska Lublina” zadziałały jak jakiś wyzwalacz pamięci. Osoby, które podzieliły się wspomnieniami, już po ukazaniu się książki odezwały się już z następnymi historiami. Gdy przeczytali wspomnienia innych albo obejrzeli zdjęcia, przypomniały im się kolejne rzeczy. Z jednej strony szkoda, że dopiero teraz, z drugiej ta książka też po to była, żeby te wspomnienia budzić i wywoływać.
Wszystko zawiera się w tym, o czym opowiadał ci Machulski. Wszyscy lubimy wracać do swoich korzeni.
- Wokół książki już na etapie pisania powstała społeczność. Moim rozmówcom zależało na jej powstaniu. Chcieli, żeby te ich drobne historie czy różne nieformalne nazwy, których używają, zostały zapisane, a ich pamięć utrwalona. Dla mnie to była motywacja, żeby ten projekt doprowadzić do końca.

















Komentarze