* Może zacznijmy od tego, że Camino del Norte to nie jest pierwsza pana wyprawa szlakiem Jakubowym.
– Odkąd wprowadziłem trochę zmian w życiu, zacząłem być bardziej aktywny i uczestniczyć w różnych wydarzeniach kulturalnych w naszym mieście, m.in. w spotkaniach podróżniczych w Chatce Żaka. Właśnie tam dowiedziałem się o szlaku św. Jakuba. Magdalena Walasek opowiadała o portugalskim szlaku Camino da Costa, prowadzącym wzdłuż wybrzeża do Santiago. Jej opowieści o przeżyciach, duchowości, o kontaktach z ludźmi i z samą sobą sprawiły, że poczułem wewnętrzną potrzebę, by to przeżyć po swojemu.
* Szlak wzdłuż wybrzeża, to jeden z tych najpopularniejszych.
– Najpopularniejszy i, moim zdaniem, bardzo dobry na początek. Wybrałem go w tamtym roku. Trasa jest przyjazna pod względem ukształtowania terenu, jest dobra infrastruktura, są piękne widoki i ocean. Idealny start. Dystans to 280 km, oficjalnie podzielony na około 15 etapów. Ja nie miałem tyle czasu, więc zrobiłem go w 7 dni, co dało średnio ok. 38 km dziennie. A później, gdy dotarłem do Santiago de Compostela, stwierdziłem, że idę dalej – do Fisterry, symbolicznego „końca świata”. Chciałem tam zakończyć wędrówkę przy słupku z oznaczeniem 0,0.
* To była pierwsza wyprawa. Jak rozumiem, już wtedy pojawiła się chęć przejścia kolejnego Camino?
– Okoliczności były piękne – natura, przyroda. Ale wiadomo, że największy bałagan mamy w środku. To, co na zewnątrz, jest zwykle poukładane, takie, jakie ma być. Największym wyzwaniem było mierzenie się z wewnętrznymi rozterkami i problemami – i mam poczucie, że wtedy doszło do ich rozwiązania. A te przeżycia pracowały we mnie przez cały rok, bo to naprawdę się nie kończy.
* Camino się nie kończy?
– Moim zdaniem nie. U nas ten szlak się zaczyna i trwa. Ja biegam wokół Lublina, często jestem w miejscach, gdzie ten szlak prowadzi.
* Na przykład gdzie?
– Na przykład w Podwalu, na Starówce, w Głusku, nad Zalewem. Tam są oznaczenia Lubelskiej Drogi św. Jakuba, która prowadzi spod kościoła Dominikanów na Starówce do Sandomierza – około 170 km. Muszle oznaczające drogę znalazłem także w Pliszczynie, choć tej drogi nie mogłem odnaleźć w mapach internetowych. Wydaje mi się, że to trasa prowadząca od tamtejszego sanktuarium do naszej Starówki.
* Chyba taka jest idea Camino, żeby wyjść z domu i dotrzeć pieszo aż do Santiago.
– Spotkałem osoby, które tak robią. Oglądałem sporo filmów dokumentujących takie podróże. Niektórzy wychodzili z Krakowa, chłopak, którego spotkałem na szlaku, szedł z Torunia. Marek Kamiński chyba ruszał z Kaliningradu. Rozeznałem się trochę, jak to wygląda. Na razie ta myśl mi minęła. Najpierw muszę się zregenerować po ostatniej, październikowej wyprawie.
* Panu się udało powrócić na szlak i to z ważnym przesłaniem.
– W tym roku kończyłem czterdzieste urodziny. Trzy tygodnie temu. Powiedziałem sobie, że zrobię coś wyjątkowego, żeby je uczcić. Ale też chciałem coś zaoferować światu, nie tak, że wszyscy mają dać mi coś na prezent, bo moje święto.
Tym razem chciałem zrobić coś odwrotnego. Tak powstała idea „Camino Nadziei”. Wraz z Hospicjum dla Dzieci w Lublinie udało się ją zorganizować – od pomysłu, który narodził się gdzieś wewnątrz, do realizacji. To było bardzo instynktowne, intuicyjne. Na bazie życiowych doświadczeń nie analizowałem za bardzo „za” i „przeciw”. Po prostu poszedłem za pomysłem. Pojechałem do Hospicjum, umówiłem się, przedstawiłem koncepcję. Spotkałem się z profesjonalnym podejściem i ciekawością.
* Dlaczego właśnie wybór padł na hospicjum dla dzieci?
– Myślę, że jako dorośli jesteśmy odpowiedzialni za nasze dzieci. To wymaga ogromnej siły i determinacji, ale też niesie dużo smutku i trudu. Pomyślałem, że jeśli mogę dołożyć trochę nadziei, odciążyć kogoś choć odrobinę, to warto. Z założenia inicjatywa też jest nastawiona na trud. Sam jestem ojcem i wiem, ile kosztuje wychowanie dziecka, nie tylko materialnie, ale przede wszystkim opiekuńczo. Hospicjum zajmuje się rodzinami kompleksowo od wsparcia psychologicznego po specjalistyczną opiekę. Więc moja cegiełka może coś realnie zdziałać.
* I utworzył pan zbiórkę w Internecie, dzięki której do tej pory udało się zebrać ok. 7 tys. zł.
– Wpadłem na pomysł, żeby na czas wędrówki zorganizować zbiórkę na zrzutka.pl. Hospicjum ma doświadczenie w tej kwestii i jest zweryfikowaną instytucją, więc doszliśmy do wniosku, że to ono powinno ją oficjalnie założyć. Dla mnie to też było komfortowe i bezpieczne. Byłem takim narzędziem, pośrednikiem. Przygotowałem opis, wysłałem zdjęcia i zbiórka powstała. Dlaczego taka forma? Od kiedy biegam, często biorę udział w akcjach charytatywnych. Realizuję pasję i jednocześnie pomagam. Pomyślałem, że tu też mogę połączyć jedno z drugim. Robię to w swojej intencji, dla własnego dobrostanu, ale widzę, że jest przestrzeń, by zrobić coś więcej. Dlatego zdecydowałem się na taki ruch i nie żałuję, choć było to bardzo angażujące. Szybki marsz, nagrywanie relacji, poprawianie nagrań pięć razy… ale warto było.
* Nagrywał pan relacje?
– Tak. Nagrywałem, opowiadałem ludziom, co się dzieje, jak wyglądają realia takiego szlaku. Dostałem sporo informacji od znajomych, że kibicują, trzymają kciuki, że czekają na kolejne nagrania z wypiekami na twarzy. Myślę, że poświęciłem temu mnóstwo czasu i zaangażowania, więc muszę trochę wracać do własnego życia i obowiązków, które również mnie potrzebują, a nierzadko są trudniejsze.
* Samo Camino chyba też daje takie poczucie ładu i resetu?
– Miałem ten komfort, że wyjechałem w atmosferze serdecznej i wspierającej. Podomykałem tematy i nagle zrobiło się bardzo dużo przestrzeni dla mnie. Ten świat tutaj jest wypełniony bodźcami, sytuacjami, pracą, problemami. A tam perspektywa zawęża się tylko do ścieżki, oddechu i następnego kroku.
* Idealne warunki, żeby… odnaleźć siebie.
– Tak jest. Bardzo ciekawe doświadczenie.
Opowie pan trochę o samym szlaku?
– Camino del Norte. To jest Droga Północna. Prowadzi przez cztery regiony Hiszpanii, zaczynając od Kraju Basków. Potem jest Kantabria, Asturia i na końcu Galicja. Te cztery regiony przeszedłem. Szlak jest bardzo malowniczy, od pierwszego dnia szedłem przez góry, a z drugiej strony miałem ocean. Dużo zieleni. Terenowo jest bardzo zróżnicowany. Przeważnie utwardzone ścieżki, górskie szlaki, sporo też asfaltowych odcinków. Kraj Basków trochę mnie zaskoczył, w tym czasie było tam bardzo dużo polowań. Kiedy wyszedłem na pierwsze wzgórza, od rana słyszałem strzały. Okazało się, że myśliwi polują, a ja przechodzę między ich budkami.
* Ale jednocześnie idzie pan szlakiem, czyli teoretycznie bezpiecznym miejscem.
– W teorii tak. Pierwszego dnia widziałem też półdzikie konie pasące się na pastwiskach. Cały początek, aż do Bilbao, był dość górzysty, z przerwami na małe, kolorowe portowe miasteczka, kawiarenki, stare budynki, kościółki. Tam zrobiłem chyba najwięcej przewyższeń. A dalej, aż po Galicję: góry po lewej, ocean po prawej, zielone pastwiska pod nogami. Tak to wyglądało.
* To wymagające warunki, nawet dla turystów. A jeszcze nie powiedzieliśmy, że szlak miał 828 km.
– Powiem tak, biegam biegi górskie, trenuję regularnie. Wyszedłem z trybu treningowego i wszedłem w marsz. Ale od razu powiem, że nie polecam takiego „szarżowania”. Ja pokonałem ten szlak w 22 dni, z czego jeden dzień odpoczynku. To znaczy, że 21 dni spędziłem faktycznie na trasie. Normalnie Camino del Norte dzieli się na 38 etapów. To było duże wyzwanie, nawet przy dobrej kondycji.
* Bardzo szybko.
– Mój znajomy podróżnik napisał mi jednak: „Pamiętaj, brawura nie jest wskazana”. I to mi chodziło po głowie cały czas. Założyłem plan: 40 km dziennie. Ale poza sezonem baza noclegowa jest ograniczona, dużo albergue było zamkniętych, więc trudno było trzymać się planu co do kilometra. Na szczęście trafiłem na ludzi, którzy otwierali swoje domy nawet dla jednego pielgrzyma. Kilka razy byłem zupełnie sam w całym schronisku. Raz trafiłem też do domu pielgrzyma na uboczu. Pani siedziała przy kominku, robiła na drutach. Byłem jedynym gościem. Kuchnia miała być czynna od 18 do 20, ale zrobiła mi kolację wcześniej i… pojechała. A ja zostałem sam w tym domu.
* Taka wyprawa uczy minimalizmu. Bierzemy plecak i właściwie nic więcej.
– Dokładnie. Dużo nie trzeba. Mój plecak ważył około 12 kg z wodą, może 13–14 kg z przekąskami. Niosłem aparat, więc swoje ważył. Po zeszłorocznej ulewie kupiłem dobre ponczo i nie żałuję. Może jedną trzecią czasu padało. Ale mimo przeciwności… był cel.
* Właśnie, cel. Ja się panu podobało Santiago de Compostela?
– W zeszłym roku Santiago mnie przytłoczyło – po samotności na szlaku trafiłem na hałas, tłum i komercję. Załatwiłem formalności i poszedłem dalej.
* W tym roku było inaczej. Mój przyjaciel z Hiszpanii czekał na mnie w Santiago, właśnie w dniu moich urodzin. To było ogromną motywacją, żeby dojść właśnie tego dnia.
- Po drodze porobiłem trochę portretów pielgrzymom, wysłałem im przez WhatsApp. Spotkałem dwudziestoletniego chłopaka z Polski – pogadaliśmy o naszych odczuciach po wędrówce. Oczywiście odwiedziłem katedrę, odebrałem dokumenty potwierdzające przejście szlaku. A potem przyjechał mój przyjaciel i świętowaliśmy urodziny. Ostatni dzień był emocjonalny – od wzruszenia, przez radość i dumę, po takie… poczucie, że to już koniec. Dzwoniłem do znajomych, dziękowałem za wsparcie.
* W październiku i listopadzie chyba nie było już wielu pielgrzymów na trasie?
– Rzeczywiście, ludzi było niewielu. Im bliżej Santiago de Compostela, tym więcej, ale początek był bardzo spokojny. Startowałem z Irun, tuż przy granicy z Francją. Tam jest takie „domowe” schronisko startowe dla pielgrzymów – pierwsze albergue, w którym byłem. Było tam wtedy trochę osób, ale nie nawiązałem większych relacji. Ruszyłem rano w drogę.
Osoby, które spotykałem później, bo to już był okres poza sezonem, można policzyć na palcach dwóch rąk. Gdy doliczyć tych, z którymi rzeczywiście rozmawiałem, może faktycznie wyjdzie tyle. To zupełnie nie przypomina miesięcy szczytowych, kiedy jednego miesiąca do Santiago dociera ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi.
* Bo to niezmiennie popularna trasa pielgrzymkowa.
– Tak. Szlaki z różnych kierunków schodzą się do Santiago. A idąc samotnie, człowiek naprawdę dużo konfrontuje się ze sobą. Spotykanie ludzi w takich okolicznościach było zresztą bardzo ciekawym doświadczeniem, bo wszyscy byli spragnieni kontaktu. Rozmowy wchodziły od razu na inny poziom – były otwarte, szczere. Każdy czegoś tu szuka.
* To ciekawe, że ludzie z różnych krajów, z różnych narodowości, zmierzają w tym samym kierunku.
–Spotkałem osoby z wielu krajów. Pierwszego pana, którego minąłem, był z Lyonu i szedł aż do Fisterry. Akurat w dniu, w którym go spotkałem, wracał już do domu, czyli miał jakieś 2200 km w nogach. Szedłem trochę z Włochem, fotografem – mieliśmy świetne rozmowy, również o życiu. Jest szansa, że przyjedzie do Lublina pokazać swoje zdjęcia na Akademii Odkryć Fotograficznych. Fotografuje regaty na Morzu Śródziemnym – pokazywał mi zdjęcia, były niesamowite.
* Słyszałam jednak, że najlepiej przejść tę trasę samemu. Tak jak pan to zrobił.
– To zależy. Rok temu, kiedy byłem na symbolicznym końcu świata, widziałem grupę młodych ludzi. Szli razem i na końcu świętowali w atmosferze przyjaźni. Patrzyłem z boku – to było naprawdę piękne. Młodzi mają energię, inspirują się, spędzają czas razem.
Ja tym razem szukałem samotności. Miałem swoje osobiste intencje, których przez lata nie udawało się przerobić. A tu potrzeba czasu – trzy tygodnie to tylko ułamek życia, ale potrafi dużo zmienić.
* Każda przygoda się jednak kończy.
– Fizycznie - tak. Ale w sercu chyba nie. To staje się częścią tożsamości. Raz wejdziesz do tej rzeki i trudno już z niej wyjść. Ludzie wracają po kilkanaście razy. To doświadczenie na całe życie. A owoce, czyli przemyślenia, wnioski, są ze mną do dziś. Dbam o to, żeby utrzymać spokój, który tam zdobyłem.
* Ludzie wybierając Camino, często idą właśnie z intencjami – jedni bardziej pielgrzymkowo, inni traktują to jako wyprawę. Są wierzący i niewierzący.
– W życiu mamy przeszłość, przyszłość i teraźniejszość. A to właśnie teraźniejszość jest dla mnie najbezpieczniejsza i najbardziej prawdziwa. Tam najlepiej czuje się świat. Przeszłość jest częścią nas. Nie chcę jej wypierać, ale wiele rzeczy, które kiedyś mnie obciążały, dziś naprawdę nie ma już znaczenia. Chciałem przestać nadawać im wagę. Moją intencją było skupić się na teraźniejszości. Ta wędrówka kojarzy mi się z długotrwałym stanem medytacji. Praktykowałem kiedyś uważność, więc to było podobne doświadczenie. Zostaje się po prostu w „tu i teraz”. Nie ma przeszłości, nie ma przyszłości. Jesteśmy tylko my i to, co się dzieje, bez zastanawiania się: „czy kiedyś zrobiłem dobrze?” albo „czy zrobię dobrze kiedyś”.
* Takie doświadczenie można chyba przełożyć na całe życie.
– Nasze życie nigdy nie jest tylko czarne albo białe – cały czas przeplata się w nim coś przyjemnego z czymś mniej komfortowym. Odeszła mi chęć walki z rzeczywistością. Zrozumiałem, że rzeczywistość trochę odzwierciedla to, co mamy w sobie na co dzień. To my ją kreujemy. I myślę, że teraz będę „wrzucał” do niej mniej bałaganu. Chciałbym, żeby była bardziej przejrzysta i klarowna. To niewątpliwie największa zdobycz tego wyjazdu.
* Jak już mówiliśmy, podczas drogi powstało wiele zdjęć. Planuje pan wystawę po Camino?
– Na razie to wszystko jest świeże. Akademia Odkryć Fotograficznych objęła mój projekt patronatem. Znam tę społeczność od dwóch lat, choć nie działam tam bardzo aktywnie. Miałem już okazję opowiadać o poprzednim Camino czy o wyprawie do Maroka. Teraz objęli mnie patronatem, co też dawało mi motywację do fotografowania. Nie było na to wiele czasu, ale wstępnie rozmawialiśmy o tym, że powstanie wystawa i będzie prezentacja. Zdjęć trochę mam.
* Myślę, że pomysł jest świetny. Warto to wykorzystać.
– Ten czas tam… mogę użyć mnóstwa określeń. To były chyba najdłuższe warsztaty fotograficzne w moim życiu. Pojawiła się przestrzeń, żeby naprawdę fotografować, skupić się, zaprzyjaźnić się ze światłem. A światło jest kluczowe. Mogłem je obserwować od poranka do wieczora: jak pada, jak się zmienia, jakie tworzy warunki. Przez trzy tygodnie widziałem je w przeróżnych odsłonach.
* Ciekawi mnie, czy planuje pan wrócić na szlak? Domyślam się, że może tak.
– Kiedy kończyłem wędrówkę, odezwali się do mnie znajomi z Niemiec, z którymi szedłem ostatni dzień w tamtym roku. Trzy dni przede mną ukończyli szlak Via de la Plata, prowadzący z Sewilli. To około tysiąc kilometrów przez środek Hiszpanii. Chciałem go kiedyś przejść, ale na razie czuję się trochę wyeksploatowany. Wiem, że na wszystko jest czas. Jeśli poczuję potrzebę, to czemu nie? Ale na razie chcę zmienić kierunek.
* Zmienić kierunek?
– Tak. Chciałbym, żeby to już nie była Hiszpania. Mam na oku inny szlak.
* Jaki, jeśli mogę zapytać?
– Szlak prowadzący północą Irlandii – z Belfastu do Londonderry. Około 250 kilometrów. Krótszy, bardzo malowniczy. Irlandia mnie fascynuje. Chciałbym ją przejść właśnie w taki sposób, a nie zwiedzać autobusowo czy objazdowo. Poza tym tempo, które miałem w Hiszpanii, nie pozwoliło mi wejść głębiej w świat tamtych ludzi. Może też nie do końca mi zależało. Różnice kulturowe bywają barierą – kończyłem szlak o 18 i chciałem coś zjeść, a oni otwierali restauracje o 20. „Przyjdzie kucharz, to pan coś zje.” A ja o 20 to już spałem. Ludzie tam są bardziej ekspresyjni. Byłem w jednym miasteczku – nocowałem tam, padał deszcz, a mimo to na ulicznej scenie grał zespół. Starsi ludzie tańczyli w objęciach, z parasolkami. To zupełnie inna mentalność. Nie do końca potrafiłem w to wejść.
Camino Nadziei
– zbiórka dla podopiecznych Hospicjum nadal trwa -> https://zrzutka.pl/vbnsd2
Podziękowania
RAFAŁ KOWALCZYK: dziękuję mojej najbliższej rodzinie i przyjaciołom za wsparcie. Dziękuję również Hospicjum im. Małego Księcia za zaufanie, wiarę i wsparcie pomysłu. Firmie Hydroexpress i Grzegorzowi Kornet, za wsparcie w realizacji. Portalowi Hopsa.io, Agnieszce Korfanty za aukcje sesji fotograficznej oraz Sylwii Prus za aukcje fotografii. Maksowi Skrzeczkowskiemu i Jerzemu Lużyńskiemu, za objęcie akcji patronatem AOF. Trenerce Barbarze Pudło oraz drużynie #Basiateam za wspólną pracę nad kondycją fizyczną. Oraz wszystkim wpłacającym na zrzutkę, za to, że pokazaliście ogromne serce.

















Komentarze