Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Waldemar Fiuta: Jak nie będziemy szanować historii, to daleko nie zajdziemy

Rozmowa z Waldemarem Fiutą, byłym piłkarzem Motoru, który zaliczył rekordowe w historii klubu z Lublina 176 występów w I lidze, a w sumie uzbierał ich 238
Waldemar Fiuta: Jak nie będziemy szanować historii, to daleko nie zajdziemy

Autor: Wojtek Szubartowski

• Pamięta pan swój pierwszy mecz w koszulce Motoru? 

– Jeżeli chodzi o seniorów, to było w II lidze za trenera Gajewskiego i na pewno 75 rok, kiedy miałem 17 lat. Szczerze mówiąc nie pamiętam, z kim wtedy graliśmy. Wyszła jednak taka sytuacja, że na boisku musiał być młodzieżowiec. Dlatego my we trzech: ja, Jacek Figiel i Leszek Czarnecki zaczęliśmy grać w pierwszym składzie. To była fajna rzecz. Od tej pory zaczęła się droga wychowanków do pierwszej drużyny. Grałem, grałem, a kiedy przyszedł trener Sokołowski, z którym nie było mi po drodze, to szybko wylądowałem na ławce. Trenowałem z pierwszym zespołem, ale nie układały nam się stosunki i na trzy lata byłem odstawiony od składu.

• W takim momencie trzy lata przerwy od gry? 

– Miałem dziurę w graniu i bardzo tego żałuję, bo wtedy mogłem zrobić największy postęp. Zacząłem się trochę łapać do kadry Polski, wiadomo, jak to było, kiedy grało się w I lidze. Nagle trener Sokołowski wszystko zgasił, zaczął szukać zawodników na moje miejsce, pamiętam, że z Nałęczowa czy Puław. Szkoda, bo trzy lata miałem praktycznie zmarnowane. Potem przyszedł trener Waligóra, szybko się dogadaliśmy. Pasowałem do jego taktyki, bo chodziło o krycie i o defensywę. Od tego zaczęliśmy budować drużynę. I uważam, że każdy zespół od tego powinien startować. Jak się bramki nie straci, to zawsze będzie remis. Bokser, który nie ma gardy, nie powinien w ogóle wychodzić na ring. Chyba ta dobra obrona przydała by się także teraz w Motorze. Mniej gry na hurra do przodu. Mówi się, że grając defensywnie zabija się piłkę. Z drugiej strony, nie ma teraz wielu gwiazd, jak wcześniej. Kiedyś były jedna-dwie takie kluczowe postaci w jednym zespole. Wystarczyło ich wyeliminować i nie było zespołu. To było proste i logiczne. Kto zdawał sobie z tego sprawę, to wygrywał mecze. Nawet, jak przyszedł do nas trener Ćmikiewicz, uważam, że bardzo niedoceniany szkoleniowiec, jeden z najlepszych, który pracował w Lublinie. Klasa trenera przynosi efekty po dwóch-trzech latach, nie od razu, a dzisiaj to wszyscy wymagają raczej po trzech meczach. Żeby coś zrobić, trzeba czasu. Jak do nas przyszedł trener Ćmikiewicz, a jeżeli dobrze pamiętam, to była jego pierwsza praca po zakończeniu kariery, dlatego normalnie z nami grał i trenował. Nauczył nas krycia, ustawił nas defensywnie. Był wtedy okres, że traciliśmy najmniej bramek w I lidze. W głupi sposób został zwolniony, ale nie chcę o tym mówić. W dużym skrócie, ponoć był dla nas, czyli zawodników za dobry, ale takie kiedyś były czasy.

• Gdyby nie te trzy lata przerwy, to miałby pan tych występów w koszulce Motoru znacznie więcej... 

– Oczywiście. Grałem wtedy, ale w drugim zespole. Miałem 18-19 lat posmakowałem I ligi, a nagle siadam na ławę i jeżdżę po wsiach. Do dzisiaj mam wrażenie, że trener Sokołowski miał do mnie prywatny uraz. Ja nigdy z nikim wojny nie szukałem. Przeczekałem jednak to wszystko, przyszedł następny trener i później już grałem.

• A jakie ma pan najlepsze wspomnienie z gry w Motorze? 

– Powiem szczerze, że chyba jednak ta bramka strzelona z Legią Warszawa i nasze zwycięstwo na wyjeździe 3:2. To była wielka sprawa. Taki mecz i to jeszcze w Warszawie. Zresztą, przecież ja nie byłem od strzelania. To była naprawdę fajna i niespodziewana przygoda w Warszawie. Takie bramki zawsze się pamięta, jak i pierwszy awans. To, co pierwsze zawsze zostaje w pamięci najdłużej.

• No właśnie, a ten pierwszy awans z Motorem do I ligi? 

– Zdecydowanie oceniam go najwyżej. Drugi i trzeci też był ważny, ale wtedy to już było coś, co uznawaliśmy za normę. Pamiętam jedno, tamte czasy, atmosferę i kibiców. To było coś pięknego. Na stadion trzeba było przychodzić dwie-trzy godziny wcześniej, żeby mieć jakieś miejsce na stojąco. Ludzie byli przecież wszędzie dookoła, tuż przy murawie na żużlu, na dachach, po prostu wszędzie, gdzie się dało. Może nie byliśmy wtedy najlepsi pod względem technicznym, bo nie mieliśmy do tego warunków. Ale za co nas kibice szanowali: zostawialiśmy na boisku wszystko, co mieliśmy. Grało nas też wielu miejscowych. Wyobraź sobie sytuację, że po tym, jak zrobiłem jakiś numer na meczu, wracam do domu, a pod klatką stoją koledzy z klasy, bloku. Jak miałbym przejść obok nich i powiedzieć, że nie chciałem. Można było coś przegrać ze względu na to, że inni mieli większe umiejętności. Serduchem przebijaliśmy jednak wszystkich, dlatego kibice byli nam wdzięczni i nas szanowali.

• Przez długie lata pracował pan w Motorze także z młodzieżą, a delikatnie mówiąc warunki były wtedy zupełnie inne... 

– Tak naprawdę było nas trzech trenerów, może czterech: ja, Marzec, Stefański i Famulski. Każdy trenował po trzy-cztery zespoły i to za darmo, a mimo to chłopaki grali w I lidze. Mieliśmy tak naprawdę trzy piłki. Był okres na Kresowej, że na jednym boisku jednocześnie ćwiczyło ileś tam drużyn. Jedni na połowie, dwie kolejne miały po ćwiartce boiska, a za bramkami jeszcze trampkarze.

• Pamiętam, że wielkim wydarzeniem było dla nas wtedy zejście na to dolne boisko, gdzie była trawa... 

– Dokładnie. Ja uważam jednak, że wtedy wykuwał się ten charakter Motoru, to co widzimy teraz u kibiców i piłkarzy, tego ducha. To cechuje kibiców Motoru. Wszyscy mówią, że są najlepsi w Polsce i to jest prawda. 

• Teraz był pan zaskoczony awansem Motoru? 

– Czy zaskoczony? Chyba nie, chociaż przyznam, że szczęście też dopisało drużynie. Nie ma chyba nic gorszego dla zespołu, jak odejście trenera tuż przed decydującymi meczami. Może tak miało jednak być? Może z Goncalo Feio na ławce awansu by nie było? Wszystkim ta niespodziewana decyzja wyszła jednak na dobre i udało się po wielu latach wywalczyć ten awans z Mateuszem Stolarskim i bardzo dobrze. Cieszymy się, że wszystko się teraz odbudowuje, robi się naprawdę fajnie wokół klubu, znowu jest bardzo duże zainteresowanie kibiców. Boję się tylko, żeby to nie pękło. Nie oszukujmy się, kibice chodzą ze względu na modę. Myślę, że takich jest większość. Jak przestanie iść, to będzie egzamin dla wszystkich związanych z Motorem. Nie mamy tak naprawdę: bazy, stadionu, działaczy swoich też nie mamy. Większość jest spoza Lublina. Nie są związani emocjonalnie z klubem i jego historią. Dlatego teraz jest najlepszy moment, żeby zadbać o te fundamenty, żeby na wypadek krachu to wszystko nie padło. Zawodnicy tak naprawdę są chyba prywatnie pana Jakubasa, stadion miejski, a co ma Motor? Teraz trzeba zacząć budowę czegoś, co zostanie na stałe. Nawet zacząć od tego muzeum. Pewnie kolekcjonerzy byliby nawet skłonni oddać część swoich zbiorów, żeby zrobić takie stałe muzeum, które każdy szanujący się klub ma. A może jakąś restaurację, w której będą zdjęcia z przeszłości, jakieś miejsce, które zwiąże kibiców z klubem. Można zapraszać byłych zawodników, po pierwsze, żeby się przypomnieli, ale przede wszystkim po to, żeby szanować historię, bo tak trzeba. Jak nie będziemy jej szanować, to daleko nie zajdziemy.

• Ponoć jest też pomysł, żeby założyć Stowarzyszenie Starych Motorowców... 

– Myślimy już o tym od dłuższego czasu. Nie chodzi tylko o to, żeby się przypominać kibicom, chociaż uważam, że to również jest ważne. Chodzi nam jednak przede wszystkim o to, żeby sobie nawzajem pomagać. Sportowiec to zawód, w którym traci się zdrowie, zwłaszcza kiedyś. Jest wiele spraw, w których można pomóc byłym zawodnikom, jak emerytura. Takie stowarzyszenie by się przydało, żeby byli piłkarze mieli, gdzie przyjść i do kogo zwrócić się o pomoc w najróżniejszych sprawach. Mam nadzieję, że teraz nam się uda.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama
Reklama