Reklama
Co kręcą debeściaki?
Sprawiają, że wypełniają się największe sale, telewizja pokazuje ich częściej niż premiera Marcinkiewicza, a fani zakładają poświęcone im strony internetowe. Dostali polskiego Oscara kabaretowego. Mają na koncie bardzo popularną płytę \"Numer 1”. Nie mają tylko DVD. Ale i to się wkrótce zmieni.
- 15.02.2006 19:08
Jeden nie lubi szpitali, z trudem wstaje przed 10 rano i nie umie prasować. Drugi nie umawia się ze znajomymi, chciałby nauczyć się kląć po norwesku i wierzy, że podoba się kobietom. A ten trzeci lubi leżeć.
Michał, Waldemar i Marcin. Ot, trzech zwykłych gości z Lublina.
Jakim cudem zrobili taką karierę?!
- Wszystko zaczęło się od Wyjścia z Cienia, czyli odbywającego się w Gdańsku Festiwalu Kabaretów Studenckich. Konkretnie jego trzeciej edycji z 2000 roku - wyjaśnia Michał Wójcik, jedna trzecia Ani Mru-Mru. - Zdobyliśmy tam II miejsce, nagrodę dziennikarzy i nagrodę za najlepszy skecz. A ja dostałem dodatkowo indywidualną nagrodę za kreację aktorską.
Waldemar Wilkołek uzupełnia: Po ogłoszeniu wyników przychodzili do nas ludzie i mówili, że należało nam się pierwsze miejsce. I że zupełnie nie rozumieją, dlaczego kto inny zwyciężył. Ale i tak sumując wszystkie nagrody, jakie zdobyliśmy, właściwie wygraliśmy ten festiwal.
- To był moment przełomowy w naszej karierze, który dał nam potężnego kopa - dodaje zaraz Marcin Wójcik. - Te zwycięstwa otworzyły nam oczy, a innych otworzyły na nas.
Pierwszy raz wystąpili ponad 6 lat temu z programem, który - jak sami wspominają - pozostawiał wiele do życzenia. Ale po festiwalu w Gdańsku wszystko się zmieniło. Właściwie każdy następny festiwal, to następna nagroda. A to wyróżnienie w konkursie piosenki kabaretowej podczas VII Mazurskiego Lata Kabaretowego \"Mulatka” w Ełku w 2001 roku, a to Grand Prix, nagroda dziennikarzy i nagroda publiczności podczas XXII Lidzbarskich Biesiad Humoru i Satyry w 2001, a to tytuł debeściaka na II Dąbrowskiej Ściemie Kabaretowej w 2003 roku. I jeszcze Grand Prix i nagroda publiczności na Przeglądzie Kabaretów PaKa 2003.
Nie oni jedni zdobywali nagrody. Inne kabarety też, ale inne kabarety już dawno zostały zapomniane.
- Prawda jest jednak taka, że moglibyśmy sobie jeszcze długo tak jeździć i wygrywać, ale gdyby nie pokazywała nas telewizja, to nie zdobylibyśmy prawdziwej popularności - uważa Michał Wójcik. - Gdyby nas nie było w telewizji, to by nas po pewnym czasie nie było w ogóle.
Potwierdza to Artur Andrus, dziennikarz radiowej Trójki, zajmujący się kabaretami. Jego zdaniem, prawdziwa popularność to spełnienie dwóch warunków: Trzeba być dobrym i trzeba się pokazywać w telewizji - wyjaśnia Andrus. - Z tego pokolenia kabaretowców, którzy zaczynali pod koniec lat 90., tylko Ani Mru-Mru stało się prawdziwą gwiazdą. Tylko na występy Ani Mru-Mru publiczność, jak to się mówi, wali drzwiami i oknami. I to jest w dużej mierze zasługą telewizji, machiny mającej przemożny wpływ na ludzi.
Ale najpierw trzeba być dobrym. Co takiego dobrego jest w lubelskim kabarecie?
- Może to banał, ale kabaret musi być śmieszny i Ani Mru-Mru w każdym skeczu taki jest - ocenia Andrus. - A nie o wszystkich artystach parających się tą dziedziną sztuki estradowej da się tak powiedzieć.
To prawda. Co chwila pojawia się nowy kabaret zapowiadany jako gwiazda. Tylko w większości przypadków publiczność już w czasie drugie skeczu zastanawiała się, o co chodziło w pierwszym. A przy trzecim rozmyślali, w którym momencie trzeba się było śmiać w drugim.
- Chłopaki z Ani Mru-Mru bazują w swoich skeczach na absurdach dnia codziennego, na rzeczach bliskich każdemu odbiorcy. Ich przekaz jest prosty, przejrzysty, a jednocześnie ciekawy formalnie. W sumie bardzo komunikatywny i atrakcyjny - analizuje Jan Kondrak, polonista i bard.
To nie wszystko. Ani Mru-Mru to także dobre rzemiosło i ogromna praca. - Są idealnym spełnieniem postulatu pewnego starszego kabaretowca, który powiedział, że to nie widz ma się męczyć, żeby zrozumieć, co artysta chciał powiedzieć, tylko kabaret powinien się namęczyć, żeby widz rozumiał i dobrze się bawił - dorzuca Andrus.
I to jeszcze nie wszystkie atuty lubelskiego tria. Od czasów Flipa i Flapa w kabarecie ważna jest różnorodność fizyczna i wynikający z niej podział ról. - Michał jest drobniejszy w budowie, a Marcin masywniejszy. Z kolei Waldek, dźwiękowiec, pojawiający się na scenie rzadko, ale z sensem, to przy Michale prawdziwy Flap - ocenia Kondrak. - Marcin gra tego stateczniejszego, Michał niesfornego. Pierwszy jest mistrzem tekstu. Natomiast Michał gra przede wszystkim swoim ciałem, wspaniale dopełnia sceny pantomimą. Ale także świetnie wyżywa się w słownych pastiszach i stylizacjach.
Wiele numerów Ani Mru-Mru to już klasyka polskiego kabaretu. „Otwarcie supermarketu” i „Małysz”, purnonsensowy skecz kostiumowy „Francuziki” czy lingwistyczna komedyjka pomyłek „Chińska restauracja” są kochane przez publiczność. I pewnie trafią na DVD, które już w poniedziałek kabaret będzie nagrywał w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. – Wydaje mi się, że ta popularność jest najogólniej mówiąc wynikiem wspaniałej zbieżności – tłumaczy Michał. – My najlepiej jak umiemy robimy to, co lubimy, i lubi to także publiczność.
Reklama













Komentarze