Obiad z dostawą na biurko
Gotowaniem zajmowała się całe zawodowe życie. Pracowała w wielu kuchniach lubelskich restauracji. I nigdy nie chciała zmieniać zawodu.
- 25.07.2007 18:23
Dziś zajmuje pachnący nowością i czystością lokal w centrum Lublina. Tam prowadzi Bar Frykas oferujący catering dla całego miasta.
- Przez dziesięć lat byłam w zakładowej stołówce jednego z zakładów przy Inżynierskiej w Lublinie - mówi Ewa Mystkowska. - W latach osiemdziesiątych firma się sprywatyzowała, ale stołówki nie chcieli. Zdecydowałam: wezmę.
Wydzierżawiła lokal i zaczęła gotować posiłki dla załogi. Jednak był to czas, kiedy wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Szybko i nieprzewidywalnie. Dzierżawa wygasła, zakład nie chciał pracownikom kupować obiadów.
- To były dopiero początki cateringu w kraju i w Lublinie. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Wszędzie ludzie chcą jeść. Jak nie w zakładzie przy Inżynierskiej, to na przykład ci, co pracują na Zembrzyckiej? - wspomina tamten czas.
Początki nie były łatwe. O ile gotować umiała świetnie, to można powiedzieć, że marketingu dopiero się uczyła.
- Zbierałam zamówienia z firm i od osób prywatnych. Później kupiłam fax i wysyłałam menu do różnych zakładów, dzwoniliśmy wszędzie ze swoją ofertą. Najpierw woziliśmy obiady na niewielką odległość. Trzeba było bardzo dokładnie wszystko wyliczyć - obiady nie mogły być zbyt drogie, bo klienci nie chcieliby kupować, ale jednocześnie przecież ponosiliśmy koszt dowozu, za który konsumenci nie płacili.
W ogóle było trudno. Catering dopiero pączkował. Jak dziś się śmieje Ewa Mystkowska, zupę wozili w słoikach, bo nie było naczyń jednorazowych.
- To nie to, co dziś - są jednorazówki, wszystko estetyczne, trzyma ciepło, klienci dostają świeże, gorące obiady.
- Wstaję codziennie o 5 rano, o godz. 6 jestem w kuchni - wyjaśnia. - Pracujemy do godz. 15. Gotujemy sami, wszystko codziennie świeże. Później zaczyna się pakowanie. Trzeba dobrze uważać, żeby nie było pomyłek. Ktoś zamawia cały obiad, ktoś tylko jedno danie, są różne zupy.
Wśród stosów precyzyjnie poukładanych opakowań jednorazowych uwijają się osoby, które porcjują i nakładają jedzenie. Nie ma czasu na rozmowy, konsumenci czekają, wszystko musi być na czas. Przy kilku stolikach siedzą ci, którzy zjedzą posiłek na miejscu.
- Nawet latem jest ruch, choć można by sądzić, że z powodu urlopów będzie trochę luźniej - wyjaśnia. - W tej chwili zatrudniam 7 osób. Dziennie wydajemy 300-400 posiłków.
Czy kiedyś miała ochotę zatrzasnąć drzwi? Tak, wtedy, kiedy w całej firmie została ona z dwoma synami.
- Nieprawda, że nie ma pracy - stwierdza z pewną goryczą. - Jednak ja muszę stawiać pewne wymagania. To bezwzględne przestrzeganie higieny i choćby podstawowa znajomość kuchni. Teraz sama wszystkiego doglądam, doprawiam, dopracowuję.
- Jest dobrze - śmieje się. - Każdemu to powiem. Nie lubię narzekać, choć nieraz jestem bardzo zmęczona i mam mało czasu. Jednak trzeba decydować samemu o swoim życiu i o wyborze drogi zawodowej. Uważam, że wybrałam najlepiej, jak mogłam. No cóż, ludzie dziś długo pracują, spieszą się, nie mają czasu wyjść na obiad. Ja dostarczam im posiłek niemal na biurko. Przyszły takie czasy. Dziś trzeba umieć wykorzystać zachodzące zmiany i szybko odpowiedzieć na potrzeby, na zachodzące zmiany. Otwieram wkrótce bar w jednej z lubelskich instytucji. Tak, rozwijamy się. Klienci wymagają tego od nas. Jest dobrze - powtarza.
Reklama













Komentarze