Reklama
Bazar
Człowiek to jest jak stonka. Jak już gdzieś przysiądzie, to się przyzwyczai i jest - tak tłumaczy jedna ze sprzedawczyń
- 03.01.2008 12:49
powód, dla którego kilkaset osób przez siedem dni w tygodniu handluje na lubelskim bazarze przy al. Tysiąclecia. I tak od kilku czy kilkudziesięciu lat. W upał, w mróz, w piątek i świątek.
Bazar to labirynt ciasnych uliczek między bardziej lub mniej zabudowanymi straganami. Najefektowniej - zwłaszcza zimą, gdy szybko zapada zmrok - wygląda tak zwana spożywka. W świetle dających trochę ciepła żarówek piętrzą się stosy mandarynek, pomarańczy i kiście bananów. Ale jest i rzodkiewka, i jabłka, które sąsiadują z kiwi i wiadrami śledziowych filetów. Ostra woń zalewy octowej miesza się z chłodem, zapachem cytrusów i rodzynek. Rodzynki, figi i suszone morele, stojące w pudłach i sprzedawana na wagę, to trochę wspomnienie po wielkich wschodnich sukach, gdzie można kupić i sprzedać wszystko.
- Jak powinien wyglądać idealny kalendarz? A dni tak od poniedziałku do piątku, a grudnia to w ogóle nie powinno być. I żadnych świąt. Bo jak są święta, to ludzie mają talony do hipermarketów. A jak przychodzi weekend to idą do hipermarketów z pieniędzmi. - Krzysztof Czerwonka opiera się ramieniem o framugę drzwi prowadzących do jego straganu numer 35. Kolorowo tu i ładnie. Pan Krzysztof i pani Grażyna handlują słodyczami.
Góry połyskliwych złotych i srebrnych cukierków, soki, napoje, czekolada. Przy Tysiąclecia są od wielu, wielu lat. - Będzie ze dwadzieścia - mówią.
Zawsze w tej samej uliczce, tyle, że stronę \"od Bazaru” zamienili na tę \"od Nowej”. - Najtłustsze były lata, kiedy było dużo klientów i polowało się na towar - wspomina pan Krzysztof, który pamięta czasy urzędowo ustalanych cen. - Rano się wszystko kupowało od producenta. Potem, koło 10 czy 11 przychodzili urzędnicy z cennikiem i okazywało się, że to kosztuje tyle, a tamto tyle. Taka ruletka. Ale klient nie wybrzydzał, szczęśliwy, że coś upolował. No i nie musieliśmy jeździć daleko po ten towar. Na miejscu, gdzie dziś stoi hala Nova i tam w stronę PKS był plac a na nim chłopi i ogrodnicy furmankami wszystko przywozili. A teraz? Szkoda gadać... - macha ręką.
Na targ przychodził jeszcze jako mały chłopiec z mamą Mieczysław Piotrowski. Dziś spędza tu cały dzień wśród bukietów. Z dzieciństwa pamięta, że w hali współczesnego Bazaru była hala sportowa, gdzie walczyli bokserzy i można też było oglądać filmy, bo działało kino. Nie było za to dworca PKS.
Mieczysław Piotrowski jest jednym z najdłużej handlujących na targowisku. Jego kiosk nr 7 stoi w pierwszym szpalerze od szosy i pan Mieczysław może ze swojego okienka wyglądać na ulicę. - Gdy zaczynałem tu pracować, układ stoisk był zupełnie inny. Od ulicy były stragany z warzywami i owocami, kwiatów trzeba było szukać gdzieś tam dalej, koło kobit sprzedających z koszyków cielęcinę, śmietanę czy robione w domach sery. Tam wówczas były żywe kury, jajka i co kto chciał. Stragany nie były tak zabudowane jak dziś i zimą nikt kwiatów nie sprzedawał. Przez styczeń, luty było wolne. Czasami się wpadało sprawdzić czy wszystko stoi i tyle - opowiada Piotrowski, który jest drugim pokoleniem handlowców w branży kwiaciarskiej. Jego mama sprzedawała kwiaty na murku przy Krakowskim Przedmieściu. Gdy mama przeszła na rentę, on, już jako szesnastolatek, usiłował sobie wyrobić pozwolenie na handel przy Tysiąclecia ale w ówczesnym Wydziale Handlu z osobą bez dowodu urzędnicy w ogóle nie chcieli rozmawiać. Dopiero z zieloną książeczką mógł mieć swój stragan. - Z czasem miasto uznało, że spaliny lecą na jedzenie i to nie jest higieniczne. Zapadła decyzja, że pierwsze mają być kwiaty, dopiero dalej artykuły spożywcze i ubrania, buty itp. I tak jest do dziś.
Stali klienci się przyzwyczaili i zawsze trafią. Jak się zdobywa stałych klientów? - A bardzo prosto. Przychodzi taki pan czy pani i mówi, że prosi różyczki, a ja im na to, że róże dziś nie, choć róże mam. Bo wiem, że bym im kiepskie róże sprzedał raz, a tak oni do mnie wrócą. I wracają do pana Mieczysława, który przez całe lata pracy w swoim kiosku doliczył się, że przechorował wszystkiego pięć dni.
Tymczasem w biurze zarządu targowiska na ścianie wisi zielona tablica. Na niej przezroczyste kieszonki. W kieszonkach kartki z nazwiskami. Kartki układają się w uliczki, to taki plan targowiska, z którego się można dowiedzieć, w którym straganie kto handluje.
- Rotacja jest, ale pokoleniowa. Przybywają dzieci, synowe, szwagrowie i wnuki starych najemców i dzierżawców - mówi Urszula Syroka, prezes spółki Bazar, która od początku lat 90. ubiegłego stulecia dzierżawi od miasta teren targowiska. - Z jednego straganu utrzymują się dwie, trzy rodziny. Ale przy pracy siedem dni w tygodniu przez cały rok i o wiele dłuższym niż osiem godzin dniu pracy to konieczne. Kiedyś liczyliśmy, że około tysiąca osób jest związanych z targowiskiem, licząc handlujących, dostawców, ochroniarzy i osoby dbające o porządek.
- Zima nie jest taka straszna, zwłaszcza że jest koło 0 stopni, to co to za zima? - pyta właścicielka stoiska z butami. - Byle w głowę było ciepło i w nogi - dodaje sadowiąc się wygodniej na... olejowym grzejniku.
- Teraz to jest luksus, jak trzeba było w drewnianej budzie dogrzewać się słoneczkami z butli gazowej to był koszmar - dodaje inna kobieta oddalona o trzy przecznice i handlująca owocami i warzywami. - Ale człowiek jest jak ta stonka, jak gdzieś się przyzwyczai to tak tkwi.
- No, a gdzie pracy innej szukać? - wtrąca się kolejna. - Jak człowiek od szkoły po lekcjach leciał na targ pomagać rodzicom. To się łatwo mówi: zmienić pracę. Trudno jest zmienić.
Niezmiennie pojawiają się też klienci. Jeśli przyjąć, że handel w tym miejscu trwa nieprzerwanie od grudnia 1954 roku, to jest to czwarte a może i piąte pokolenie klientów. W grudniu, tuż przed sylwestrem, dziewczyny szukały butów, sukienek. Panowie mierzyli jesionki i kożuchy oraz wizytowe buty.
- No i jak? - pyta niezdecydowany klient kolegę. Kolega patrzy na jedną stopę w adidasie i drugą w czarnym wieczorowym bucie z długim ściętym noskiem. - Wygodnie? To bierz. Ja z tobą tańczyć nie będę.
- No, średnio wygodne, ale Aśkę szpilki też gniotą...
- Jak się ma ciekawy towar, to klient doceni - uważa pani od butów i dodaje, że warunki kupowania na targowisku klientów wcale nie przerażają. Na potwierdzenie opowiada o dziewczynach, które w przymierzalni, czyli za zasłonką, potrafią w grudniu czy styczniu, na gołe ciało, mierzyć sylwestrowe czy studniówkowe ciuchy.
A nawet weselne.
Reklama













Komentarze