Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Wojewódzki Urząd Pracy

Wołyń: Nasz ból umrze z nami

Marek Kaprowski spędził wiele dni na Lubelszczyźnie próbując dotrzeć do mieszkających tu świadków zbrodni wołyńskiej. Zdecydowana większość uciekinierów z terenu dzisiejszej Ukrainy osiadła w okolicach Hrubieszowa, Chełma i Lublina
Wołyń: Nasz ból umrze z nami
Klewań: kurhan sławy OUN-UPA w Klewaniu

• Skąd pomysł na stworzenie książek, w których oddaje Pan głos mieszkańcom Wołynia, którzy byli świadkami ludobójstwa dokonanego przez UPA? 

- Wszystko zaczęło się od wyjazdów na Wołyń. Wyruszyłem tam w latach 90. ubiegłego wieku, kiedy tylko pojawiła się taka możliwość. Poznałem tam wielu przyjaciół, w tym wielu pracujących tam księży. Z rozmów z nimi powstawały książki reportażowe o tej ziemi. Nie udało się w nich nigdy uniknąć bolesnej historii tego miejsca. W zasadzie ten temat powracał we wszystkich rozmowach mimo, że wiele osób mówiło szeptem i z lęku ściszało głos. Kilkakrotnie przeżyłem sytuację, w której wskazywano mi jakiegoś idącego ulicą przemiłego starszego pana mówiąc, że to człowiek, który jeszcze niedawno chwalił się tym, że „riezał Polaków”. Wiele takich sytuacji było i postanowiłem je utrwalać.

• Początkowo jako nagrania.

- Przeprowadziłem kilkadziesiąt takich rozmów, które były publikowane na portalu kresy.pl. Potem, ponieważ okazało się, że wielu ludzi się nimi interesuje także w formie spisanej, powstały cztery tomy, które teraz doczekały się swojego wznowienia. Zainteresowanie ogromne jest po dziś dzień. Wynika to być może z tego, że ludzie zauważają, iż strona ukraińska próbuje zafałszować historię i szukają prawdy. Chcą bazować na wspomnieniach świadków wydarzeń. Ludzi obiektywnych, którzy nie mają nic do stracenia.

• Trudne to były rozmowy?

- Bardzo. I dla mnie i dla nich.

• Dla kogo bardziej?

- Ja dorobiłem się tylko nadciśnienia. Dla nich, w bardzo wielu przypadkach to była ogromna trauma. Po pierwsze był strach. To uczucie, które podczas rozmów ze mną nie opuszczało osób mieszkających wciąż na Ukrainie. Wskazywali mi oni między innymi gdzie jest mogiła wołyńska, ale tak żeby nikt nie usłyszał i nie zobaczył. Tylko ściszając głos używali słowa „zbrodnia”. Ten strach był zrozumiały, bo okazało się, że mieszkają wśród ludzi, którzy tych właśnie zbrodni się dopuszczali i nie ponieśli za to żadnej kary, a wręcz byli z tego dumni. Tam praktycznie nie ma osób, takich jak Janina Sandecka z Krzemieńca. Kiedy rozmawiałem z nią miała 97 lat. Rzeź wołyńską nie tylko przeżyła, ale i ratowała polskie dzieci z mordowanych rodzin. Co więcej, nie bała się mówić o tym głośno i w dodatku ostrzej, niż niejeden Polak tutaj w kraju. Ale to ewenement, by ktoś równie silnie, jak ona upominał się o prawo do pamięci i upamiętnienia ofiar. Zdecydowanie częściej słyszałem potwierdzenie „tak, widziałam” i usprawiedliwienie, że nie opowie o tym, bo ma dzieci, z którymi nie wiadomo, co się stanie, jak przyjdą banderowcy, którzy przeczytają książkę. Proszę sobie wyobrazić, że podobne tłumaczenie słyszałem nawet od mieszkańców Polski.

• Ci jednak mówią w książce najczęściej.

- Tak, bo ¼ moich bohaterów jest mieszkańcami Lubelszczyzny. To bardzo naturalne, bo to tutaj zakończył się szlak bojowy 27 Dywizji Wołyńskiej. Ci ludzie tu osiedlili się na stałe. Lubelszczyzna udzieliła też schronienia tysiącom rodzin uciekających z Wołynia. Tu swoje miejsce na ziemi znaleźli też przesiedleni po wojnie za Bug. Bo to jest tak, że szukając prawdziwych Wołyniaków trzeba przyjechać na Lubelszczyznę. Na Ukrainie się ich nie znajdzie. Często, szukając za naszą wschodnią granicą śladów jakiejś polskiej wspólnoty, trafiałem w miejsca, w których nic nie było. To całkowicie puste lub zarośnięte lasem terytoria byłych wsi, które wieją grozą. Sprawia to upiorne wrażenie; zresztą nie tylko na mnie. Wiem, że podobne odczucia mają też osoby, które jadą tam po raz pierwszy.

• Co mówią mieszkający na Lubelszczyźnie ludzie, którzy przeżyli Wołyń?

- Wśród bohaterów moich książek są mieszkańcy zwłaszcza Chełma, Hrubieszowa i Lublina. W niektórych miejscowościach stanowią oni większość mieszkańców. A w zasadzie nie oni, tylko ich dzieci i wnuki, bo ci ludzie mają teraz ponad 90 lat. Większość nie żyje. Wielu, z którymi udało mi się porozmawiać, nie doczekała publikacji książki. Cieszę się - jakkolwiek dziwnie brzmi to słowo - że w ostatniej chwili dane mi było wysłuchać ich wstrząsających relacji. To byli bardzo różni ludzie i bardzo różne rozmowy. Wielu z nich to przeszkoleni żołnierze, których nie trzeba było na rozmowę namawiać. To tkwiło w nich do końca. Jest chyba w człowieku psychologiczna potrzeba wyrzucenia tego okropieństwa z siebie, a ludzie ci byli obciążeni rzeczami strasznymi. Tylko dwóch mieszkańców Lubelszczyzny mi odmówiło. To ich przerosło. Jeden tłumaczył, że choruje na serce i wracanie do tych wstrząsających przeżyć może się dla niego zakończyć kolejnym zawałem. Drugi chciał, ale nie mógł. To był mieszkaniec podhrubieszowskiej wsi, który widział, jak jego matkę Ukraińcy przecinali drewnianą piłą. Inni mówili, chociaż kosztowało ich to bardzo wiele. W Lublinie mieszkała pani Dębska, matka kompozytora Krzesimira Dębskiego. Opowiedziała mi swoją historię. Wysłałem ją jej do autoryzacji. Zadzwoniła.
„Panie Marku, strasznie się zdenerwowałam” - przyznała w pierwszych słowach.
- Źle coś napisałem? - przestraszyłem się nie na żarty. - Przekręciłem coś?
„Nie, ale muszę to znowu na nowo przeżywać. Jak widziało się taką śmierć bliskich osób, to nie można z tym potem normalnie żyć”.

• Ale pomimo to ci ludzie chcą mówić. Dlaczego?

- Wydaje mi się, że większość chce się pojednać z Ukraińcami. Rozumieją, że nie można żyć przeszłością, czy jak mówią: czerpać soków z grobów. Ale mają też świadomość, że nie jest to możliwe, jeśli z drugiej strony nie padnie słowo „przepraszam”. Nie akceptują też sytuacji, w której pomordowani bestialsko do dziś dnia nie mają grobów. Jeżeli takowe w ogóle powstają to tak, żeby nikt nie wiedział. Na przykład lokalna administracja pozwala postawić krzyż, ale tak, żeby nie dowiedział się „obwód”. Na krzyżu piszą, że Polacy zginęli, ale nie dodają już z czyich rąk. To w dalszym ciągu zakłamywanie historii. Jej świadkowie są więc rozgoryczeni. Chcą mówić, żeby udowodnić, że było to ludobójstwo, a nie porachunki sąsiedzkie.

• Strona ukraińska inaczej przedstawia tę zbrodnię.

- Powiedzmy wprost: ukraińska historiografia zakłamuje te sprawy. Tak prowadzą badania, żeby nic nie znaleźć. Dokumenty, które ich kompromitują są ukrywane. Znam takie przypadki. Wystawia to jak najgorsze świadectwo ukraińskim historykom, chociaż mam świadomość, że jest wielu, którzy chcą pokazać prawdę i doprowadzić do pojednania. Przyznają oni jednak, że przez ekipę rządzącą nie jest to możliwe za ich życia. Tego samego boją się także świadkowie wydarzeń, z którymi rozmawiałem. Mówią: nasz ból umrze z nami. A ja chcę zrobić wszystko, żeby nie umarł, żeby pozostawić ślad.

• Taki ślad to też „Wołyń” Smarzowskiego. Widział pan ten film?

- Tak. I powtórzę, za profesorem Filarem, który nanosił poprawki do scenariusza. W jego opinii film oddaje prawdę. Nie jest przesadny. To ważne świadectwo.

• Prywatnie wierzy pan w to, że Ukraina przeprosi za Wołyń?

- Ja też tego nie doczekam. Tam nikt tego nie chce, ani cerkiew, ani politycy. Nie ma siły normalizującej stosunki. Chcą nam natomiast narzucić swój obraz. Wydaje im się, że skoro Polacy są ich sojusznikami, to przez to można nas doprowadzić do pogodzenia się ze sprawą i przyjęcia ich punktu widzenia. Mam nadzieję, że to się nigdy nie stanie.

Marek A. Koprowski
Pisarz, dziennikarz, historyk zajmujący się tematyką wschodnią i losami Polaków na Wschodzie. Autorem ponad trzydziestu książek. Za serię „Wołyń. Epopeja polskich losów 1939–2013” dostał Nagrodę im. Oskara Haleckiego w kategorii „Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku”. Jest też laureatem nagrody „Polcul - Jerzy Bonicki Fundation” za działalność na rzecz utrzymania kultury polskiej na Wschodzie.


Podziel się
Oceń

Komentarze

Reklama
Reklama