• Jak się spotkaliście?
- Absolutnie to jest proste, bo spotkaliśmy się w pierwszej klasie liceum. Pomysł na Kroke narodził się później, już po naszych studiach na Akademii Muzycznej w Krakowie. Akurat byłem w domu, koledzy siedzieli w knajpie i nagle okazało się, że żadne nie ma, żeby zapłacić za herbaty. - No tak nie może być, chodźmy na ulicę i grajmy. Bo graliśmy sobie wcześniej razem.
• Jak wyszliście na ulice grać w latach dziewięćdziesiątych, to jakie kluby były na krakowskim Kazimierzu?
- Wtedy na Kazimierzu nie było żadnego klubu. Odbyła się za to pierwsza edycja żydowskiego festiwalu. I na ulicy Szerokiej działała Galeria Ariel. Na jej bazie powstała kawiarenka, zaczęliśmy grać małe koncerciki, coraz częściej, coraz częściej. Powoli zaczęły powstawać kolejne miejsca. Natomiast żaden z nas nie może sobie przypomnieć, skąd wzięła się nazwa Kroke.
• Jak spotkaliście się ze Stevenem Spielbergiem, amerykańskim reżyserem, scenarzystą i producentem filmowym?
- Na krakowskim Kazimierzu na ulicy Szerokiej został umieszczony plan filmu „Lista Schindlera”. Przez to, że wspomniany Ariel był jedyną kawiarenką, stał się miejscem spotkań aktorów. Tam mogli się ogrzać, bo film był kręcony zimą. A my graliśmy. Bardzo często odwiedzała nas Kate Capshaw, żona Spielberga. Z przyjaciółmi przylatywała z Paryża na nasz koncert. Któregoś dnia powiedziała: Chłopaki, ja muszę przyprowadzić Steva, żeby was zobaczył. Steven był wówczas bardzo zajęty. Przez osiem godzin robił zdjęcia do Listy Schindlera. Potem przez następne osiem godzin montował „Park Jurajski”. A w nocy spał. Ale każdy z nas czekał, każdy chciał zobaczyć Spielberga. Więc zawsze zostawialiśmy dla niego krzesełko, żeby jak przyjdzie, mógł sobie usiąść i posłuchać. Ale po dziesięciu minutach zawsze ktoś zajmował jego miejsce.
• W końcu przyszedł?
- Faktycznie, przyszedł, pod koniec kwietnia. I była taka sytuacja: w Arielu zawsze panował półmrok. No i ktoś podszedł do mnie, zaczął rozmawiać. Rozmawialiśmy o muzyce, o różnych rzeczach, dosyć głęboko wchodząc w temat. W pewnym momencie mówię: Ja przepraszam najmocniej, chciałbym zapalić papierosa, trochę odetchnąć. Może po koncercie porozmawiamy. - Spoko - powiedział, to napijemy się jakieś wódeczki.
• Co było dalej?
- Podszedłem do kolegów. Mówię: Dajcie mi papierosa. A oni: Ej, jak było ze Spielbergiem? Z jakim Spielbergiem? - pytam. Stary co ty się wygłupiasz, rozmawiałeś ze Spielbergiem.
• Spotkanie zaprocentowało specjalnym koncertem?
- Tak, ale nie stało się to od razu. Spielberg na pewno miał już pomysł na ostatnią scenę, graną w Jerozolimie, gdzie spotykają się ocaleni z Listy Schindlera. Tam było spotkanie aktorów z ocalonymi i na tym spotkaniu - za zaproszenie reżysera - zagraliśmy koncert. Fantastyczna rzecz, na odrębną opowieść.
• Czy ten fakt miał bezpośrednie przełożenie na wasze koncerty?
- Bezpośrednie nie. Natomiast tamto spotkanie miało dla nas inne znaczenie. I było dużo ważniejsze, niż otwarcie paru drzwi koncertowych.
• Dlaczego?
- W 1989 roku runął Mur Berliński. Więc to był sam początek zmian systemowych w tej części Europy. W czasie mojej młodości temat żydowski był omijany. Kazimierz, koło którego studiowałem, a gdzie przed wojną mieszkało tylu wspaniałych ludzi, naukowców, rabinów - był w czasach moich studiów dzielnicą slumsów. Komuniści stworzyli patent na jego samodestrukcję, osiedlając ludzi, których nie było stać na czynsz, remonty. To miejsce umierało i dogorywało, jeszcze trochę i nie było z niego co zbierać. Nagle, przez spotkanie ze Spielbergiem - my dotykamy czegoś, o czym się w ogóle nie mówiło. Może się czasami szeptało. Poczuliśmy zapach ważności tego miejsca. Zaczęliśmy kopać, szukać, grać muzykę związaną z Kazimierzem i kulturą żydowską.
• Jak był wówczas ten zapomniany Kazimierz?
- Przez to, że taki opuszczony, emanował żywym sacrum. Parę iskierek się tliło, były blaskiem w ciemności. Zaczęliśmy się brać za to sacrum jako kompletne świeżynki. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy możemy, czy nam wypada, czy czegoś złego nie robimy.
• Spotkanie w Jerozolimie umocniło was w przekonaniu, że tak właśnie będziecie grać?
- Pamiętam, jak rozmawialiśmy z Poldkiem Rosnerem, starym klezmerem z Listy Schindlera. Powiedzieliśmy mu o swoich obawach. Że chcemy czerpać soki z przeszłości, ale żyć dzisiaj. Że chcemy rozwijać się muzycznie. Zapytaliśmy, czy powinniśmy grać muzykę klezmerów z Kazimierza.
• Co wam powiedział?
- Że to nie jest pytanie, czy powinniście. Wy to musicie robić. To jest wasz obowiązek. Jak nie wy, to kto? To było niesamowite. To był dar, który dostaliśmy na całe życie. Dar nie do przecenienia. Dar energetyczny. Moralne otwarcie wszystkich drzwi.
• Skąd na waszej drodze Peter Gabriel?
- Spielberg dostał nasze taśmy. I przekazał Gabrielowi. Potem Peter zaprosił nas na festiwal Womad Zagraliśmy trzy koncerty. Następnie Gabriel zaprosił nas do siebie, do studia, pytając, czy nie zechcielibyśmy parę rzeczy dla nich zagrać. A potem okazało się, że to tak fajnie idzie, że Gabriel zaprosił nas swojego prywatnego studia, gdzie dograliśmy parę śladów. Wykorzystał je w ścieżce filmowej do filmu „Polowanie na króliki”.
• Wśród wielu nagród dostaliście Nagrodę Niemieckiej Krytyki Płytowej.
- Tak, Preis der Deutsche Schalplattenkritik to nagroda przyznawana przez niezależnych krytyków płytowych. Dostaliśmy ją za krążek „Sounds of Vanishing Word”, który został płytą roku.
• Jak zeszły się wasze drogi z Nigelem Kennedym?
- Długo siebie po świecie szukaliśmy. Nigel jest bardzo zajętym człowiekiem. My też intensywnie pracujemy i podróżujemy. Nie tak łatwo zsynchronizować nasze kalendarze. Przez dwa lata umawialiśmy się na spotkanie. Aż w końcu wybraliśmy się z dwoma koncertami do Kornwalii, podczas całkowitego zaćmienia słońca. Na jeden z nich przyszedł Kenedy. Pogadaliśmy. Powiedział: To pograjmy razem, ja tu mam namiot na plaży, zrobimy sobie imprezkę i pogramy. Byłem wówczas mocno niedysponowany, mówię: Wiesz Nigel, nie dam rady. On na to: No dobra stary, to ja przyjadę do Krakowa. Wtedy jego (wówczas narzeczona, dziś żona) mówi: No dobra chłopaki, jak wy to robicie? Jak go namawiam dwa lata, żeby przyjechał do Polski, on nie chce. Wy mówicie słowo, on na to, że przyjeżdża. I faktycznie przyjechał. No i od tego czasu gramy razem.
• Jak wasza muzyka znalazła się na ścieżce dźwiękowej Davida Lyncha?
- Tak, na filmie „Inland Empire”. Poproszono nas o możliwość wykorzystania muzyki Kroke. Tak się też stało. Utwór „Secrets Life Tree” towarzyszy jednej z najpiękniejszych scen w filmie.
• Co zagracie w sobotę w Lublinie?
- Dużo rzeczy z najnowszej płyty, ale ponieważ obchodzimy 25 lecie działalności, a wydaliśmy płytę „Kroke: 25 The Best Of”, zagramy nasze najbardziej znane utwory. Będziemy także mieli ze sobą pięknie wydaną książkę „Kroke. Poza dźwiękami” Joasi Mikulskiej.
• Jak się spotkaliście?
- Absolutnie to jest proste, bo spotkaliśmy się w pierwszej klasie liceum. Pomysł na Kroke narodził się później, już po naszych studiach na Akademii Muzycznej w Krakowie. Akurat byłem w domu, koledzy siedzieli w knajpie i nagle okazało się, że żadne nie ma, żeby zapłacić za herbaty. - No tak nie może być, chodźmy na ulicę i grajmy. Bo graliśmy sobie wcześniej razem.
• Jak wyszliście na ulice grać w latach dziewięćdziesiątych, to jakie kluby były na krakowskim Kazimierzu?
- Wtedy na Kazimierzu nie było żadnego klubu. Odbyła się za to pierwsza edycja żydowskiego festiwalu. I na ulicy Szerokiej działała Galeria Ariel. Na jej bazie powstała kawiarenka, zaczęliśmy grać małe koncerciki, coraz częściej, coraz częściej. Powoli zaczęły powstawać kolejne miejsca. Natomiast żaden z nas nie może sobie przypomnieć, skąd wzięła się nazwa Kroke.













Komentarze