To był jeden z wielu telefonów do redakcji tego dnia: Wiecie, że w Lublinie jest fryzjerski męski, który działa od 1917 roku? Chodzę tam od wielu lat. Może was to zainteresuje? Zakład jest przy ul. Kunickiego 37 - powiedział jakiś pan i się rozłączył.
To nie brzmiało wiarygodnie. Fryzjer? Od stu lat w tym samym lokalu? Na dodatek wyszukiwarka internetowa zna zakład fryzjerski spod „37”, ale o nazwie „Beata” i dla pań. Męski pod tym adresem się pojawia, ale dopiero na stronach gospodarczych lub informatorów branżowych.
Na ukos
- Nam reklamy nie trzeba. Pracy mamy dość - mówi Jerzy Gospodarek, właściciel zakładu fryzjerskiego na którego drzwiach wejściowych można przeczytać: Rok założenia 1917 (fot. 4).
To był jeden z wielu telefonów do redakcji tego dnia: Wiecie, że w Lublinie jest fryzjerski męski, który działa od 1917 roku? Chodzę tam od wielu lat. Może was to zainteresuje? Zakład jest przy ul. Kunickiego 37 - powiedział jakiś pan i się rozłączył.
To nie brzmiało wiarygodnie. Fryzjer? Od stu lat w tym samym lokalu? Na dodatek wyszukiwarka internetowa zna zakład fryzjerski spod „37”, ale o nazwie „Beata” i dla pań. Męski pod tym adresem się pojawia, ale dopiero na stronach gospodarczych lub informatorów branżowych.
Na ukos
- Nam reklamy nie trzeba. Pracy mamy dość - mówi Jerzy Gospodarek, właściciel zakładu fryzjerskiego na którego drzwiach wejściowych można przeczytać: Rok założenia 1917 (fot. 1).

Trudno powiedzieć o tym budynku, że jest narożny, bo ulica Nowy Świat łączy się z Kunickiego ukośnie. Stojący u zbiegu piętrowy dom przypomina kształtem kawałek tortu. Na ściętym czubku, niemal wprost z przejścia dla pieszych, trafia się na schodki z poręczami i wchodzimy do zakładu.
- Gdy w latach 80. przyszedłem do pracy, jeszcze były drewniane fotele dla klientów i węglowy piec. Drewniane okiennice zdjąłem całkiem niedawno - wspomina pan Jerzy siedząc na jednym z dwóch, już nie drewnianych, foteli. Na sąsiednim siedzi klient, którego strzyże Jarosław Figiel - jedyny pracownik zakładu, a prywatnie zięć.
Zakład nie jest duży. Akurat tyle tu miejsca, że mieszczą się dwa stanowiska pracy. Po przeciwnej stronie, koło drzwi kilka krzeseł dla czekających na zmianę fryzury. Po prawej za przepierzeniem socjalny kącik dla panów fryzjerów (2). Właściciel pozwala zajrzeć, by zobaczyć drzwi na korytarz i szafę skrywającą drzwi do mieszkania.
- Za drzwiami za szafą mieszkają krewni pierwszego, przedwojennego właściciela, pana Górskiego. To już starsi ludzie. Kiedyś zakład był z mieszkaniem połączony. A drugie drzwi na korytarz umożliwiają wyjście po zamknięciu zakładu. Fryzjer tu był od początku, jak postawiono ten dom - tłumaczy Gospodarek i przypomina zasłyszaną historię z czasów okupacji gdy okiennice i tylne drzwi pozwalały na działalność zakładu tak, że nikt z ulicy tego nie widział.

Maszynką
Opowieści o historii zakładu, losach właściciela i pracownika nie toczą się wartko, bo ciągle przychodzą klienci. Nie można się tu umówić na wizytę, bo jak uważa właściciel z tymi zapisami tylko jest kłopot. Po prostu trzeba przyjść i chwilę poczekać. Między jedną ostrzyżoną głową a drugą pan Jerzy pokazuje stare fotografie (3).

Na jednej kondukt pogrzebowy idzie środkiem ulicy Kunickiego (4). Fotograf uchwycił go, gdy w tle widać kamienicę i wejście do zakładu fryzjerskiego.

- Proszę zobaczyć, na jezdni są kocie łby, nie ma jeszcze asfaltu - mówi. Na odwrocie odbitki data 1962. Jeszcze bardziej wyblakła jest ta, na której widać grupę fryzjerów (5). - Drugi z prawej, to poprzedni właściciel Stanisław Gontarz. Mieszkał na Rurach, znaliśmy się, bo był moim sąsiadem. To on mnie namówił, żebym został fryzjerem. Skończyłem szkołę, byłem w zakładzie przy ul. Szopena u Wacka Pytalskiego, a potem przyszedłem tu - wspomina pan Jerzy, który przyznaje, że wybiera się już na emeryturę.
Z fotografii patrzy czterech mężczyzn, wszyscy w białych kitlach. Gontarz trzyma maszynkę starego typu; taką, która miała stały przewód do kontaktu i była o wiele większa i cięższa niż współczesne.

Strzyżenie
- Dziś już się w białych fartuchach nie chodzi, bo dzieci płaczą. Myślą, że jesteśmy lekarzami i się boją - Jarosław Figiel tłumaczy zmiany w wyglądzie fryzjerów.
Pytany jak to się stało, że trafił do zakładu z taką długą historią opowiada, że kiedyś nikt młodych nie pytał do jakiej chcą iść szkoły. - Nie to, co teraz. To rodzice mi wybrali zawód. Ojciec się przyjaźnił z fryzjerem, który miał zakład przy ul. Narutowicza. Pochodzę z Wąwolnicy, tato był masarzem. Jak przyjeżdżaliśmy do Lublina na zakupy czy z innego powodu, zawsze przy okazji chodziliśmy się strzyc do tego znajomego, który też był z Wąwolnicy. Zakładu, a nawet domu gdzie był zakład, już nie ma. Został wyburzony, gdy robili przedłużenie ulicy Okopowej. I właśnie z polecenia znajomego taty przyszedłem na Kunickiego - opowiada pan Jarosław, który wylicza, że pracuje już 23 lata i strzyże trzecie pokolenie klientów.
- O, jego strzygę od małego. Musiałem mu podkładać deskę na fotel, żeby było wyżej - uśmiecha się Figiel na widok wchodzącego właśnie kolejnego klienta. Ten wita się i siada czekając na swoją kolej.
- Miałem trzy lata kiedy tu pierwszy raz przyszedłem. Nie podobało mi się, jak mnie mama strzygła i chciałem iść do fryzjera - przytakuje Daniel (6), który mieszka przy ul. Kunickiego i od tamtego czasu jest stałym klientem.

- Mało tego, ja jego ojca do ślubu strzygłem - wtrąca fryzjer.
- Cała rodzina tu mieszka, więc ojciec i dziadek też się strzygą od lat - dodaje młody mężczyzna.
Właściciel i pracownik pytani, kto przychodzi do nich mimo braku reklamy, wymieniają przede wszystkim mieszkańców dzielnicy. Figiel ma też w telefonie galerię zdjęć piłkarzy, bokserów, a nawet znanego artysty kabaretowego, którzy wpadają pod „37” skracać włosy.
Cięcie
- Zastanawiałem się, jak oni to robią. Mają ze stu stałych klientów albo więcej, a zawsze wiedzą, kto kupił samochód, komu zmarła mama, czym się zajmuje. Jak tam przychodziłem miałem wrażenie, że się przenoszę w czasie. Ta niezwykła atmosfera, podejście do ludzi. Tam się rozmawia tak, jak się rozmawia przy piwie. Byłem nastolatkiem, gdy kolega z gimnazjum mi powiedział o zakładzie. Pamiętam jeszcze drewniane okiennice i drewniane zewnętrzne drzwi - mówi Mateusz Sadowski, dziennikarz TVN, który blisko dwa lata temu, jeszcze jako reporter Radia Lublin, zrealizował reportaż „U fryzjera na rogu”.
- Panowie nie byli przekonani do pomysłu, w końcu dali się namówić, a jak usłyszeli efekt, to pan Gospodarek narzekał, że gdyby wiedział, że taki reportaż wyjdzie, to by się jeszcze lepiej przygotował do rozmowy. Chyba ze dwa czy trzy razy byłem z mikrofonem, starając się nagrywać o różnych porach. Jako klient przychodziłem kilkanaście lat, bo mieszkałem w tamtym rejonie miasta. Ale dopiero w czasie nagrania się okazało, że córka pana Gospodarka wyszła za Figla - wspomina Sadowski.
Brzytwą
Do radiowego mikrofonu pan Gospodarek opowiadał o początkach swojej pracy, gdy wielu fryzjerów nie miało zajęcia, bo to były czasy Beatlesów, No To Co, Czerwonych Gitar - czyli długich włosów. Młodzi chodzili się strzyc raz na rok albo wcale. Do dawnych historii należą też czasy kryształowych luster w zakładzie i brzytwy - sztuki ostrzenia jej na pasku oraz sztuki golenia.
- Tak, opowieść o goleniu butelki jest prawdziwa. Brało się litrową butelkę po mleku, mydliło ją i uczeń się uczył. Bo jak inaczej wyrobić rękę. Gdyby od razu się uczył na brodzie to by pociął klienta - tłumaczy właściciel zakładu pytany o brzmiący nieprawdopodobnie fragment reportażu. Dziś brzytew się nie używa. Choć jeśli się dobrze rozejrzeć po stuletnim pomieszczeniu, to można pod parapetem zauważyć haczyk i wiszące na nim pasy do ostrzenia (7).

W materiale radiowym pan Jerzy wspomina też, jak przez trzy lata w każdy poniedziałek jeździł z kolegą golić 70-120 więźniów. Brali metalowe miseczki, pędzle, brzytwy i przez kilka godzin pracowali. W ramach praktyk.
Cięcie przedwojenne
Dzięki zupełnie innemu nagraniu możemy usłyszeć głos pana Gontarza. Siedemnaście lat temu opowieść pana Stanisława, powojennego właściciela zakładu przy ul. Kunickiego 37 została zarejestrowana w ramach programu Historia Mówiona. Fryzjer wspomina swoją młodość, gdy po szkole poszedł do zakładu fryzjerskiego, bo w domu była bieda.
Z relacji starszego pana wynika, że przed wojną uczniowie mogli podpisać w Izbie Rzemieślniczej umowę na trzy lata i zapłacić około 300 złotych wpisowego. Kto nie miał pieniędzy umawiał się na cztery lata, ale wtedy rok pracował na rzecz szefa, czyli za darmo.
Pan Gontarz trafił na cztery lata do przedwojennego mistrza Pełczyńskiego, który miał zakład na rogu ul. Żwirki i Wigury. Strzyżenie tam kosztowało 50 groszy. Stary fryzjer opowiadał, że narzekali wtedy na Żydów, którzy psuli rynek. Na Wieniawie za strzyżenie płaciło się 10 groszy. - Nieważne było jak zrobił, byle obciął - wspominał a nagranie jest w zbiorach Ośrodka Brama Grodzka-Teatr NN.
W czasie, gdy Gontarz terminował u Pełczyńskiego, Górski już dawno strzygł panów pod „37”.
Styl miejski
Dziś trudno ustalić, kiedy dokładnie szyld FRYZJER pojawiał się nad drzwiami. Dowód w postaci ankiety wypełnionej 10 lipca 1936 roku leżącej w Lubelskim Archiwum Państwowym informuje, że na terenie nieruchomości przy ul. Bychawskiej 37 działa jeden sklep, jeden zakład fryzjerski i dwie pracownie szewskie. Nieruchomość składała się wówczas z: domu murowanego stojącego od strony ulicy Bychawskiej (dawna nazwa ul. Kunickiego), użytkowanego od 1 lipca 1910 oraz rok młodszej drewnianej oficyny od strony ul. Nowy Świat.
Co się działo na parterze kamienicy między 1910 rokiem a 1917 nie wiadomo.
Wiadomo, że dom powstawał w sporej odległości od ówczesnego miasta, bo na terenie dawnego folwarku Dziesiąta. Lublin pojawił się tu 15 października 1916 roku, gdy ulicę Bychawską i Nowy Świat włączono w granice administracyjne miasta.
Wiadomo jaka będzie przyszłość. - On tu zostanie - pan Jerzy macha ręka w stronę fotela, przy którym pracuje pan Figiel. Jeśli tak się stanie, na parterze będzie zakład męski męża, a w suterenie salon damski żony.
- Uczyła się w zakładzie pani Kozakowej po przeciwnej stronie ulicy Kunickiego. Tak, daleko na randki nie mieliśmy - śmieje się Jarosław Figiel.
Salon „Beata” powstał, gdy z lokalu pod zakładem Jerzego Gospodarka wyniósł się sklep z farbami.
Bliższa przyszłość zakładu pana Jerzego to zmiana kolorystyki. Po malowaniu pewnie znikł wyczuwalny zapach dymu papierosowego. Radiowy reportaż wyjaśnia, że szef co jakiś czas rzuca palenie. Gdy Mateusz Sadowski nagrywał fryzjerskie opowieści, właściciel pracował z papierosem w kąciku ust, a dym spowijał wnętrze. My trafiliśmy na czas walki z nałogiem. I robiliśmy zdjęcia na dzień przed remontem (8).
- Już wystarczy tych krzykliwych kolorów - tłumaczyli fryzjerzy, a ściany były żółto-zielone. Planowali modne szare.
















Komentarze