W centrum miasta, przy ul. Narutowicza 53, przez wiele lat funkcjonował bar „Nadbystrzycki”. W latach 60. można tu było spotkać wielu studentów zachodzących na tanie obiady, które przygotowywała szefowa kuchni, Danuta Marciniak.
Trzeba również wspomnieć o barze „WARS” na Dworcu Głównym PKP. Oprócz tego, że można było tu zjeść prawie przez całą dobę (z przerwą na sprzątanie), to - przy dobrym humorze bufetowej - można było kupić chleb w niedzielę, kiedy wszystkie sklepy były pozamykane. Tu był też czasami ostatni „przystanek” dla tych, którzy czuli, że ostatni tego dnia kufelek piwa dobrze im zrobi...
Bigos dworcowy
Waldemar Jakson, obecny burmistrz Świdnika, z rozrzewnieniem wspomina z kolei bar „Dworcowy” przy ul. 1 Maja. – Do dzisiaj pamiętam smak kotletów rybnych i bigosu – mówi. – Bigos był dlatego tak dobry, że podgrzewano go pewnie ze 20 razy. A wiadomo, że im częściej się go podgrzewa, tym jest smaczniejszy. W latach 80. często zaglądałem też do jadłodajni „Promień”, prowadzonej przez zakonnice w Domu Parysa na pl. Wolności. Tu spotykaliśmy się wszyscy z opozycji. Pamiętam, że jedna z koleżanek nie mogła przytyć. Po kilku miesiącach jadania różnego rodzaju knedli, klusek i makaronów - udało jej się to. Jednym z ulubionych dań w tej jadłodajni były młode ziemniaki ze zsiadłym mlekiem oraz naleśniki”.
Restauracją, która w latach 60. i 70 była czynna do późna w nocy, była „Europa”. Warunkiem wejścia do niej był obowiązkowy krawat (przez pewien czas było to ściśle przestrzegane); niektórzy nosili go ze sobą w kieszeni. Przez wiele lat była to najbardziej ekskluzywna restauracja Lublina, gdzie można było zamówić np. bliny z kawiorem czy gicz cielęcą. Tuż po wojnie danie to podawano jeszcze na srebrnej zastawie pamiętającej czasy carskiej Rosji. Restaurację zamykano (teoretycznie) o 2 w nocy. W latach świetności stolik trzeba było tu zamawiać z tygodniowym wyprzedzeniem.
Dwa jadłospisy
W latach 60. w „Europie” można było obejrzeć na żywo taniec w wykonaniu Stanisławy Radulskiej oraz posłuchać utworów śpiewanych przez Eulalię Wicherską.
Co ciekawe, w restauracji obowiązywały przez dłuższy czas dwa jadłospisy: pierwszy, ważny do godz. 23, i drugi - od godz. 23 do 2. Różniły się głównie ceną dań. W tym drugim obowiązywała „taryfa nocna”. Zdarzało się, że ostatni goście wychodzili nawet o 5 rano.
Tradycje „Europy” sięgają jeszcze czasów przedwojennych. Głównym konkurentem lokalu była „Victoria” - w nieistniejącym już budynku umiejscowionym przed dzisiejszym pedetem. Do „Europy” zaglądał często przed wojną dziedzic majątku Kalinówka, o nazwisku Wajsberg.
Słynął z tego, że miał duże wymagania i był rozkapryszonym klientem. Pewnego razu obraził się, bo żaden z kelnerów nie podbiegł do niego z ukłonem i nie zapytał o zdrowie, kiedy wszedł do „Europy”. Wyszedł więc obrażony, oznajmiając kelnerom, że jeśli się namyślą go obsłużyć, to będzie naprzeciwko. W „Victorii”. To od jego nazwiska pochodzi określenie na dolewkę kawy. Wiele lat po wojnie „poproszę wajsberga” oznaczało zamówienie szklanki wrzątku, którą przynosił kelner i dolewał do fusów po wypitej kawie.
Zrazy włoskie, szaszłyk bułgarski
Restauracja (jak i hotel tym samym budynku) miała korzystną lokalizację: w samym centrum, gdzie przewijało się wiele osób, i z dobrym dojazdem. Warto wspomnieć, że z tego miejsca - już w 1911 r. - odjeżdżał jedyny na Lubelszczyźnie autobus międzymiastowy (do Zamościa).
Po wojnie kuchnia w „Europie” serwowała m.in. smaczne flaki, sporym powodzeniem cieszył się także nieśmiertelny schabowy. Specjalnością tej restauracji był też bryzol z pieczarkami oraz gicz cielęca. W latach 60. hitem były zrazy włoskie z makaronem i szaszłyk bułgarski z nerek. W drugiej połowie lat 80. furorę robiły flaki z pulpetami mięsnymi w środku, a także bryzol z polędwicy wołowej podawany z duszoną cebulką. Niezmienną renomę miał forszmak w cieście naleśnikowym.
Kelner płaci
W 1961 r. restauracja zasłynęła dość niecodzienną innowacją. Jeśli klient na zamówione danie czekał dłużej niż kwadrans, to wtedy płacił za nie... kelner. Szybko jednak zrezygnowano z tego pomysłu. Okazało się, że na przeszkodzie stanął m.in. kiepskiej jakości węgiel, który dostarczano do restauracji.
Przez wiele lat portierami w „Europie” byli starsi, przedwojenni fachowcy z tej branży. Bywały dni, kiedy mieli pełne ręce roboty: pod drzwiami stał tłum chętnych do wejścia i zdarzały się drobne awantury. Zdesperowani goście, którzy chcieli zwrócić na siebie uwagę, przykładali banknot do szyby. Miało to zmiękczyć serce „ciecia”. Jak niesie fama, wybranym - dzięki znajomościom w kuchni - udawało się wejść do restauracji przez podwórko od strony ul. Staszica. Niektórzy zadowalali się tu szybką „setką” pod ogórek i szczęśliwi wracali do domu.
Jednym z wieloletnich szefów kuchni był tu Teofil Olender, który w gastronomii przepracował przeszło pół wieku. Fachu uczył się w Lublinie od braci Chodkiewiczów. W latach 60. i 70. kierownikiem restauracji był m.in. Kazimierz Szyba.
Karta konsumpcyjna
Wejście do droższych restauracji było płatne. Za 20-30 zł wykupywano w „Europie” tzw. kartę konsumpcyjną. W tej kwocie klient wybierał dania z menu. Jeśli przekroczył sumę z karty konsumpcyjnej, to dopłacał różnicę. W „Europie” gościło wiele znanych osób, jak Bohdan Łazuka, Jan Kobuszewski, Mieczysław Fogg. Jadali tu również Tadeusz Mazowiecki oraz Lech Wałęsa.
Podobne opłaty obowiązywały również m.in. w „Dworku Grafa”. – Dzięki temu mieliśmy gwarancję, że klient zostawi u nas jakieś pieniądze, a nie będzie siedział godzinami przy szklance herbaty – mówi Teofil Hubala, który przez wiele lat był szefem tej restauracji.
W „Europie” można było też najczęściej spotkać ówczesnych notabli. Żeby zapewnić im intymność, kierowano ich najczęściej do tzw. sali bankietowej, którą oddzielała od reszty restauracji kotara.
Muzycy, którzy grali w „Europie”, wspominają także gościa, który raz w miesiącu - w różnych dniach, czyli nie zawsze nazajutrz po wypłacie - przychodził do restauracji, zamawiał mnóstwo alkoholu, jeszcze więcej jadł i do tego cały czas palił papierosy. Przychodził tu przez wiele miesięcy. W końcu jeden z kelnerów dowiedział się, że to jeden z urzędników, który poza tym jednym, wyjątkowym dniem nie pił, nie palił i trzymał dietę.
Jestem z wywiadu
Swoje „pięć minut” miała również „Kalinka”. W latach 80. jadali tu m.in. piłkarze pierwszoligowego Motoru oraz pierwszy czarnoskóry koszykarz, który grał wówczas w Starcie: Ken Washington. Miał jedno ulubione danie - kurczak w każdej postaci.
Swoje wzloty i upadki miał również wspomniany już „Dworek Grafa”. Swego czasu przynosił tak duże straty, że groziła mu likwidacja, a w budynku miał być urządzony komisariat milicji. - Zostałem wtedy kierownikiem tej restauracji - mówi Teofil Hubala. - Już od pierwszego dnia mojej pracy zastanawiałem się, czemu ten lokal cieszy się tak kiepską renomą.
Dowiedział się wieczorem podczas dancingu. Odbywał się wtedy koncert życzeń. Za opłatą można było składać życzenia przez głośnik.
– Najpierw usłyszałem: «Od krzywej Mańki dla ślepego Józka», a potem: «A teraz od ferajny z Lublina dla ferajny z Radomia – Felicita!» – opowiada były kierownik lokalu. - Okazało się, że tak wzajemnie składali sobie życzenia złodzieje. Następnego dnia zrobiłem spotkanie z załogą i zagroziłem, że jeśli ktoś wpuści do lokalu takich gości, to wyleci z roboty. Poskutkowało. Kiedyś przyszedł też dziwny gość, podszedł do mnie, machnął legitymacją i zażądał stolika.
– A kartę pan wykupił?
– Panie, ja jestem z wywiadu!
– Jak pan tak każdemu opowiadasz, to z pana d..., nie wywiadowca.
Wyszedł, obrażony.
W „Dworku Grafa” gościli m.in. znany lekkoatleta, trójskoczek Wiktor Saniejew, trzykrotny mistrz olimpijski; Halina Frąckowiak, znana piosenkarka, oraz Tadeusz Ślusarski, jeden z najlepszych w historii polskich tyczkarzy.
Kelnerzy doradzą
Do „Powszechnej” przychodziła raczej bogatsza klientela: nie brakowało adwokatów, sędziów. W soboty odbywały się dancingi, a na koniec roku: bale sylwestrowe, które nie były tanie, ale i tak cieszyły się dużym powodzeniem wśród lublinian. W powszednie dni zaglądali tu również studenci UMCS z pobliskiego wydziału prawa. Restauracja była czynna dość długo, nawet do 1 w nocy. Obsługiwali głównie mężczyźni.
– To byli już starsi panowie, którzy znali doskonale swój fach - mówi Jerzy Zalewski, mieszkaniec Lublina. - Pamiętam, że zawsze umieli świetnie doradzić w wyborze dania, wiedzieli na przykład, czy dane mięso jest smażone czy duszone. Nie zbywali klienta byle czym.
W „Powszechnej” przy dobrym jedzeniu można było również posłuchać muzyki na żywo, w wykonaniu pięcioosobowego zespołu.
W menu - jako specjalność zakładu - figurowały m.in. szaszłyk po turecku i kołduny litewskie. Swego czasu restauracja oferowała dania jeszcze według przedwojennych receptur.
Charakterystyczną postacią w „Powszechnej” był starszy wiekiem kelner (pracował też w „Europie”), który miał szczególne poważanie wśród klientów. Nigdy nie zaproponował gościowi dania, do którego nie był w pełni przekonany. Czasami wymuszał wręcz na szefie kuchni, żeby wprowadził lub ulepszył jakąś potrawę.
Najlepszy mielony w mieście
Przy ul. Kościuszki 7 znajdowała się „Kaczuszka”; wcześniej mieścił się tu bar „Smakosz”. W „Kaczuszce” można było zjeść najlepszego mielonego z buraczkami w Lublinie. Goście chwalili również dobrze przygotowane kurczaki i kotlet pożarski. Młodzież tu raczej nie zaglądała, lokal odwiedzali głównie starsi panowie, którzy wpadali tu na szybko podany, najczęściej jednodaniowy obiad.
Na dania rybne można się było wybrać do znanego lokalu „Pod Karasiem” (róg Hempla i Peowiaków). Co ciekawe, przez wiele lat najtańszą rybą w PRL-u był dorsz. I to właśnie ten gatunek ryby (oprócz śledzia, oczywiście) był główną pozycją w menu. „Karaś” - mimo smacznego jedzenia - nie cieszył się zbytnią popularnością u bardziej wymagających klientów. Trzeba jednak przyznać, że podawali tu zawsze dobrze przyrządzonego karpia: przez jakiś czas na sposób najlepszych restauracji: klient wskazywał rybę pływającą w baseniku i kucharz ją przyrządzał.
Do tego lokalu zaglądał często jeden ze znanych, jeszcze przedwojennych dżokejów. Kiedyś przybiegł zdyszany tuż przed zamknięciem. Chciał zamówić pięćdziesiątkę wódki. - Tylko szybko, proszę, bo za 10 minut zamykają mi dom starców - powiedział.
Stali bywalcy lubelskich lokali na pytanie „dokąd idziesz?” odpowiadali czasami: „na szlak”. Ta odpowiedź dla wtajemniczonych oznaczała, że mają na myśli trzy restauracje położone blisko siebie: „Pod Karasiem”, „Kaczuszkę” i tzw. Armatę obok byłego kina Wyzwolenie.
W centrum miasta, przy ul. Narutowicza 53, przez wiele lat funkcjonował bar „Nadbystrzycki”. W latach 60. można tu było spotkać wielu studentów zachodzących na tanie obiady, które przygotowywała szefowa kuchni, Danuta Marciniak.
Trzeba również wspomnieć o barze „WARS” na Dworcu Głównym PKP. Oprócz tego, że można było tu zjeść prawie przez całą dobę (z przerwą na sprzątanie), to - przy dobrym humorze bufetowej - można było kupić chleb w niedzielę, kiedy wszystkie sklepy były pozamykane. Tu był też czasami ostatni „przystanek” dla tych, którzy czuli, że ostatni tego dnia kufelek piwa dobrze im zrobi...
Bigos dworcowy
Waldemar Jakson, obecny burmistrz Świdnika, z rozrzewnieniem wspomina z kolei bar „Dworcowy” przy ul. 1 Maja. – Do dzisiaj pamiętam smak kotletów rybnych i bigosu – mówi. – Bigos był dlatego tak dobry, że podgrzewano go pewnie ze 20 razy. A wiadomo, że im częściej się go podgrzewa, tym jest smaczniejszy. W latach 80. często zaglądałem też do jadłodajni „Promień”, prowadzonej przez zakonnice w Domu Parysa na pl. Wolności. Tu spotykaliśmy się wszyscy z opozycji. Pamiętam, że jedna z koleżanek nie mogła przytyć. Po kilku miesiącach jadania różnego rodzaju knedli, klusek i makaronów - udało jej się to. Jednym z ulubionych dań w tej jadłodajni były młode ziemniaki ze zsiadłym mlekiem oraz naleśniki”.
Restauracją, która w latach 60. i 70 była czynna do późna w nocy, była „Europa”. Warunkiem wejścia do niej był obowiązkowy krawat (przez pewien czas było to ściśle przestrzegane); niektórzy nosili go ze sobą w kieszeni. Przez wiele lat była to najbardziej ekskluzywna restauracja Lublina, gdzie można było zamówić np. bliny z kawiorem czy gicz cielęcą. Tuż po wojnie danie to podawano jeszcze na srebrnej zastawie pamiętającej czasy carskiej Rosji. Restaurację zamykano (teoretycznie) o 2 w nocy. W latach świetności stolik trzeba było tu zamawiać z tygodniowym wyprzedzeniem.
Dwa jadłospisy
W latach 60. w „Europie” można było obejrzeć na żywo taniec w wykonaniu Stanisławy Radulskiej oraz posłuchać utworów śpiewanych przez Eulalię Wicherską.
Co ciekawe, w restauracji obowiązywały przez dłuższy czas dwa jadłospisy: pierwszy, ważny do godz. 23, i drugi - od godz. 23 do 2. Różniły się głównie ceną dań. W tym drugim obowiązywała „taryfa nocna”. Zdarzało się, że ostatni goście wychodzili nawet o 5 rano.
Tradycje „Europy” sięgają jeszcze czasów przedwojennych. Głównym konkurentem lokalu była „Victoria” - w nieistniejącym już budynku umiejscowionym przed dzisiejszym pedetem. Do „Europy” zaglądał często przed wojną dziedzic majątku Kalinówka, o nazwisku Wajsberg.














Komentarze