– Prawie dokładnie 95 lat temu, 1 grudnia 1918 roku, do Lublina przyjechał z Petersburga Stanisław Ptaszycki. Profesor literatury staropolskiej, historyk zajmujący się archiwaliami i rękopisami został mianowany na dyrektora nowo powstałego Archiwum Państwowego – mówi dr Piotr Dymmel, dyrektor lubelskiego archiwum. Wtedy lubelskie archiwum rozpoczęło swoja działalność, która nieprzerwanie trwa do dziś. To jedna z najstarszych instytucji naszego miasta.
Aktotwórcy
Każdy, kto korzysta z archiwum i siedzi w pracowni naukowej, napotka badawcze spojrzenie Ptaszyckiego, którego zdjęcie wisi na ścianie. Siwy, brodaty pan w okularach.
– Już wówczas, za czasów pierwszego dyrektora archiwum zajmowało się tym, czym zajmujemy się i teraz: przejmowaniem, opracowaniem, zabezpieczaniem i konserwacją dokumentów oraz ich udostępnianiem – wylicza dyrektor Dymmel i dodaje, że według niektórych zasad ustalonych wówczas, archiwiści działają do dziś. – Na przykład wówczas i teraz akta grupuje się w zespoły przynależne do danego aktotwórcy. Mówiąc prościej: każdy zespół to akta powstałe w danym urzędzie, sądzie, szkole, parafii. Podstawowe zadanie przy opracowaniu dokumentów to ustalenie, kto je stworzył, tak powstaje zespół akt. A aktotwórcą praktycznie jest każdy Kowalski, który ma w domu szufladę ze swoimi dokumentami: aktem urodzenia, świadectwami, dorobkiem naukowym i tak dalej. Oczywiście, takie dokumenty do nas nie trafiają, chyba że osoba gromadząca dokumentację jest kimś znanym albo zasłużonym dla regionu czy kraju.
Kiedy Ptaszycki tworzył archiwum, miał do dyspozycji pomieszczenia w klasztorze sióstr wizytek przy dzisiejszej ulicy Narutowicza 10 i magazyny w różnych miejscach w mieście. – Akta które były w archiwum w momencie jego tworzenia, zajmowały półtora kilometra półek. Dziś, po 95 latach działalności instytucji, mamy ich 13 kilometrów – wylicza dyrektor Dymmel, pokazując magazyny w budynku przy ul. Jezuickiej. I ciągle ich przybywa. Średnio, kilkadziesiąt metrów rocznie. Pod naszą kontrolą są instytucje państwowe i samorządowe, które wytwarzają dokumentację o historycznym znaczeniu.
Tak jak stworzenie placówki było historycznym wydarzeniem, tak teraz równie epokowym przełomem jest cyfryzacja zbiorów. – Jesteśmy w czołówce polskich archiwów, które udostępniają swoje zasoby internautom. Zaczęliśmy od akt stanu cywilnego, by można z nich było korzystać w celach genealogicznych. To ludzi bardzo interesuje. Już udostępniliśmy 700 000 skanów, ponieważ czasami jeden skan to dwie strony dokumentu, mamy już w sieci ich ponad milion. Do końca tego roku trafią kolejne setki tysięcy – wylicza dyrektor
Choć w sieci skanów przybywa, ciągle jeszcze kolejne akta wynoszone są z magazynu i udostępniane w pracowni naukowej. Jak daleko przed nami jest sytuacja, kiedy magazyny zostaną zamknięte na głucho, by zasoby w mikrobiologicznym zdrowiu dożyły wieczności, nie wiadomo. Ale idea jest taka, by Kowalski bez wychodzenia z domu sprawdził, ile nieślubnych dzieci miał pradziadek, jaki plan Żelechowa sporządził geometra na potrzeby Urzędu Gubernialnego przed I wojną światową i ile piwa wyprodukował zwierzyniecki browar na początku 1830 roku.
Pani Ewa ma na stole stosy teczek z aktami, które właśnie trafiły na Jezuicką z sądu wojewódzkiego. Obok w obłoku kurzu i ciemnych od niego rękawiczkach pracuje pan Marek. Między biurkami przepaść dobrze ponad wieku.
– To najgorsze stalinowskie lata. Tu są polityczne wyroki z lat 50. za lżenie ustroju państwa, są procesy członków AK oskarżanych i skazywanych na podstawie preparowanych dowodów za mordowanie Żydów. Muszę sprawdzać nazwiska, rozpoznać sprawę. Akty oskarżenia są pisane na maszynie, protokoły rozpraw, przesłuchać ręcznie – opowiada Ewa Bednarczyk, która opracowuje przywiezione akta. Po określonym czasie przebywania w sądzie, sukcesywnie trafiają one do archiwum.
Marek Matraszek, który też pracuje w oddziale opracowywania akt, odkurza i na nowo ewidencjonuje akta z lat 1830 i 1840 dotyczące zwierzynieckiej ordynacji Zamoyskich. – Były już udostępniane i pewnie powstało na ich podstawie sporo prac – mówi, przekładając kolejne księgi pozszywanych dokumentów oprawionych w zielonkawy karton z ozdobnie wypisanymi kartami tytułowymi. – To raporty z folwarków, pisane ręcznie zestawienia na przykład z produkcji zwierzynieckiego browaru. Czysta statystyka i ekonomia.
Otulone w szary papier trafią na półkę w magazynie. I będą czekały jak wszystkie inne, aż się ktoś kiedyś nimi zainteresuje.
Zaglądamy do raju dla dokumentów
Chyba nie ma w Lublinie drugiego miejsca, gdzie tak często myśli się o wieczności. Wszyscy pracownicy budynku trochę schowanego między katedrą a Wieżą Trynitarską robią wszystko, by zgromadzone u nich dokumenty przetrwały kolejne stulecia. – Tu papiery są ważniejsze niż ludzie – żartują archiwiści
- 29.11.2013 11:03

Reklama













Komentarze