„Towaru jest dość, tylko trzeba dobrze szukać” – tak przekonywali Polaków partyjni dygnitarze w czasach PRL. Mówili to niekiedy do kamer, stojąc na tle pustych sklepowych półek. Okres przedświąteczny w latach kryzysu związany był głównie z „polowaniem” na towar, po który trzeba było często stać w długich kolejkach.
Ówczesne media co jakiś czas informowały na pierwszych stronach, że do portu w Gdyni czy Gdańsku zmierza statek z pomarańczami z Kuby lub cytrynami zza oceanu – i że będzie ich pod dostatkiem. Różnie z tym jednak bywało. W latach 60. Władysław Gomułka stwierdził, że Polacy mogą się obyć bez cytryn, bo więcej witaminy C jest w kiszonej kapuście. Nie miał jednak pomysłu, jak tę kapustę wycisnąć do herbaty.
Przez wiele lat cytrusy – zwłaszcza pomarańcze i mandarynki – pojawiały się na stołach jedynie „od święta”. Podobnie jak banany.
– Pamiętam do dziś swojego pierwszego w życiu banana – wspomina pan Stanisław, dziś 64-letni mieszkaniec Hrubieszowa. – Dostałem go w paczce od Mikołaja, gdy miałem może osiem, dziewięć lat. Byłem rozczarowany, bo nie miał dla mnie smaku. Za to próbowałem ślizgać się na skórce od banana, bo akurat w telewizji leciał film „Flip i Flap” i była tam taka scena.
Największe przedświąteczne kolejki ustawiały się jednak przed sklepami mięsnymi.
– Człowiek chociaż na święta chciał spróbować lepszej wędliny – wspomina Grażyna Kaczmarek z Lublina. – Pamiętam, że kiedyś stałam pół nocy w kolejce do mięsnego. Tłum ludzi, zimno. Zanim doszłam do lady, zabrakło już polędwicy i szynki. Na szczęście mężowi udało się gdzieś kupić dużą konserwę „Polish ham”, która wówczas była nie lada rarytasem. To była prawdziwa uczta w pierwszy dzień świąt. Niedawno widziałam taką samą puszkę w markecie, ale już się nie skusiłam.
W nieco lepszej sytuacji byli ci, którzy mieli bliskich na wsi lub wiedzieli, gdzie i u kogo można zamówić „ćwiartkę” – tak umownie nazywano część ubitej świni. Mięso trafiało potem do zaprzyjaźnionego masarza, który przerabiał je na różnego rodzaju wędliny. Niektórzy sami robili w domu kiełbasę i wędzili ją w prowizorycznych wędzarniach ustawianych za osiedlowymi garażami.
O tym, że zbliżają się święta, można było się przekonać, obserwując wiszące zające i króliki za oknami i na balkonach lubelskich domów. Wiele osób w ten sposób zabezpieczało prowiant na święta – od zaprzyjaźnionego myśliwego. Upolowany zając bywał również praktycznym upominkiem lub „dowodem wdzięczności”.
Wprawdzie przed każdymi świętami media uspokajały, że tym razem sklepy są dobrze przygotowane, jednak – na wszelki wypadek – niektóre gazety zamieszczały porady, jak odświeżyć czerstwy chleb, a nawet zeschnięte kromki i inne niewielkie kawałki pieczywa.
Zanim pojawiły się supermarkety, lublinianie zaopatrywali się głównie w sklepach osiedlowych, w których nie zawsze można było wszystko dostać. Wtedy trzeba było jechać nawet na drugi koniec miasta. A jeśli akurat coś „rzucili” do sklepu obok miejsca pracy, nikogo nie dziwiło, że wszyscy porzucali obowiązki i ustawiali się w kolejce. W mniejszych miejscowościach sklepy bywały czynne tylko do godziny 16, w większych – zazwyczaj do 18 lub 19.
Najgorzej było w latach 80., gdy większość towarów była reglamentowana i obowiązywały kartki żywnościowe. Jeszcze trudniej zrobiło się w czasie stanu wojennego, kiedy na wyjazd poza miejsce zamieszkania potrzebne było specjalne zezwolenie.
Maria Wilczyńska z Lublina doskonale pamięta, jak trudno było wówczas przygotować się do świąt.
– Gdy wychodziłam z pracy, w sklepach zazwyczaj już nic nie było – wspomina. – Nie mogłam się wyrwać w ciągu dnia, bo pracowałam w przychodni. Gdyby nie mój brat, który mieszkał na wsi i przywiózł mi swojskie wędliny, nie wiem, jak bym te święta ogarnęła. Pamiętam, że kiedyś weszłam do naszego osiedlowego sklepu mięsnego i były tam tylko świńskie nogi, jakieś ochłapy podgardla i kawałek słoniny. Do dziś mam przed oczami widok pniaka, na którym ekspedientki rąbały mięso, oraz zakrwawione, obite blachą lady.
Tuż przed Wigilią odbywało się z kolei „polowanie” na karpie. Można je było kupić nie tylko w sklepach, ale też na targach, gdzie sprzedawca na miejscu je uśmiercał – na oczach kupujących, także dzieci.
Obiektem pożądania i zazdrości były świąteczne paczki z zagranicy. Kawa, słodycze, szynka w puszce, cytrusy czy piwo w puszce – to były prawdziwe rarytasy, będące na wigilijnym czy bożonarodzeniowym stole przysłowiową wisienką na torcie. Co ciekawe, takim smakołykiem była choćby puszka „Polish ham” czy „Krakus”, która odbyła podróż z Polski do Kanady i z powrotem. W kraju była praktycznie nie do zdobycia, bo większość produkcji trafiała na eksport.
Ci, którzy mieli dolary lub bony, na święta zaopatrywali się w Pewexach. Niewiele osób było jednak na to stać. Wprawdzie za jednego dolara można było kupić butelkę wódki, dobre papierosy i gumę do żucia, ale mało kto zarabiał wówczas w przeliczeniu więcej niż kilka dolarów miesięcznie.
Święta to również zakup choinki. Wraz z pojawieniem się na rynku sztucznych drzewek zainteresowanie naturalnymi na jakiś czas zmalało. Szybko jednak okazało się, że planowa gospodarka PRL nie poradziła sobie z rosnącym popytem na plastikowe choinki i wkrótce w polskich domach znów królowały żywe drzewka. W latach 60. XX w., zwłaszcza na wsi, wciąż popularne było oświetlanie choinek niewielkimi świeczkami umieszczanymi w specjalnych klipsach przypinanych do gałązek. Jak łatwo się domyślić, najjaśniej świeciły one podczas pożaru – a tych nie brakowało.
W wielu domach choinki przystrajano ozdobami wykonanymi przez dzieci w szkole na zajęciach praktyczno-technicznych. Były to m.in. łańcuchy, gwiazdy i inne dekoracje z papieru lub bibuły.
Ten okres był również dużym wyzwaniem dla poczty, która jako monopolista musiała poradzić sobie z ogromną liczbą listów i paczek. Zdarzało się, że przesyłki wysyłane z zagranicy docierały do adresatów dopiero po świętach, ponieważ każda z nich musiała przejść odprawę celną.
Na brak pracy nie narzekały też pracownice telekomunikacji, które łączyły rozmowy międzymiastowe i międzynarodowe.
– W zwykłe dni na rozmowę z rodziną w Kanadzie czekałam kilka godzin – wspomina Beata Ślusarczyk. – Kiedyś, przed świętami, zamówiliśmy połączenie z numerem w Edmonton i czekaliśmy na nie trzy dni.
To, co pozostało z czasów PRL do dziś, to znane powiedzenie, aktualne zwłaszcza przed świętami: „Zostaw, to na święta…”.
W 1971 r. przeciętny Polak spędzał codziennie w kolejce sklepowej 73 minuty. Pięć lat później było to już 94 minuty. Według badań OBOP z 1976 r. jedynie 45 proc. ankietowanych wierzyło, że przed Wigilią uda im się łatwo kupić masło, a w przypadku mięsa takie przekonanie wyraził zaledwie co setny badany.

















Komentarze