Zakręcony interes
Wesołe miasteczka wymierają. Teraz dzieci to tylko komputery… A kiedyś było całkiem inaczej. Multum ludzi. Śmiech, zabawa. Było dobrze. Oj, było bardzo dobrze.
- 26.04.2007 15:42
Plac tuż przy jednej z lubelskich stacji benzynowych. Na nim kilka karuzel. Jedna z łabędziami. Druga taka, co wywraca ludzi do góry nogami. Dalej stoi duża łańcuchowa. Oprócz tego ciuchcia, samochodziki, zamek strachu, strzelnica.
- A tu my mieszkamy - Rudolf Irał, karuzelnik z dziada pradziada, pokazuje na małą przyczepkę stojącą na uboczu. - Mamy tu wszystko. Pralkę, łazienkę, kuchnię, telewizor, Internet i pani patrzy, nawet antenę satelitarną. Jest wszystko to, co w domu. Tylko trochę bardziej skondensowane.
Z pięknego domu w Czechach do ciasnej przyczepy rodzina przenosi się w kwietniu. Do października podróżują po Polsce. Już od jedenastu lat. - Tuż przed wyjazdem schodzi się rodzina: dziadkowie, babcie, ciocie, wujkowie. A my przygotowujemy takie przedwczesne urodziny naszych córek. Bo w trasie nie da się tego porządnie zrobić - tłumaczy Rudolf.
Ze szkołą nie ma problemu - cztery córki Moniki i Rudolfa - Nikola, Weronika, Wanessa i Jennifer mają swoją nauczycielkę. - Przyjedzie do nich za dwa tygodnie z Czech. I przez całe wakacje będą się uczyły - wyjaśnia ojciec. - Później jak wracamy do Czech, to dzieciaki idą do szkoły i zdają egzaminy.
Rudolf wychował się na wesołym miasteczku. - Jestem tu od zawsze. Karuzelnikiem był mój ojciec, dziadek, pradziadek - wymienia. - Jako mały chłopak, nie wyobrażałem sobie innego zajęcia. Zresztą ja nic innego nie umiem.
Żona Monika też \"pochodzi” z wesołego miasteczka. Jej rodzice do dziś jeżdżą po świecie z karuzelami. - Kiedyś spotykaliśmy się z nimi na trasie. Ale teraz oni wybierają zachodnie części Polski, a my wschodnie - tłumaczy.
Tymczasem tata Rudolf odpala karuzelę. Córki nigdy nie maja dość. I to jedyna karuzela, która działa. Reszta stoi bez życia mimo, że jest południe. Tak jest prawie codziennie. - Przychodzi bardzo mało ludzi. Nie to co kiedyś. Za dawnych dobrych lat... - rozmarza się Rudolf. - Teraz ludziom nie w głowie kręcenie. A my chcemy ich zachęcić do przychodzenia do nas. Dlatego nawet jak jedna osoba przyjdzie, to karuzelę włączymy.
Jednak wesołe miasteczko się opłaca. - Nawet po takich kiepskich dniach jak ostatnio: kiedy było zimno i prawie nikt nie przychodził. Ale lada dzień będzie cieplej. A jakbym to wszystko sprzedał to mógłbym kupić, hmm... - oblicza w myślach Rudolf. - No, jakieś cztery duże domy.
Wydatków trochę ma. Prąd, pensje, kierowcy. - Jedna osoba może zarobić u mnie ok. tysiąca złotych. To sporo, zwłaszcza, że nie robi za wiele - mówi. - Dlatego dziwi mnie podejście do pracy Polaków. Czasami przychodzą i pytają o robotę. Jak słyszą, za ile, to odchodzą.
Rudolf Irał, choć raz go Polacy okradli, ma o nas dobre zdanie. - Szukałem kogoś do naprawy zepsutej części karuzeli. Była akurat niedziela i wszyscy szykowali się do kościoła. Zapukałem do jednego pana. Kiedy się dowiedział, że potrzebuję pomocy, wysłał żonę na mszę, a sam poszedł naprawiać.
Rudolf czasami zastanawia się co się stanie, gdy on nie będzie już mógł zajmować się wesołym miasteczkiem. Gdyby był syn, problemu by nie było. A tak co? Przecież córek zmuszać nie będzie. Dlatego Rudolf mówi, że sam będzie kręcił interesem, jak długo się da. - Ale sam na karuzelę nie wsiądę - zżyma się. - Broń Boże! Nie mogę! Raz dwa i bym się porzygał...
Reklama













Komentarze