Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Sumoczka

Gdy występowała na dohyo w Tajlandii, jej walki obserwowała cała męska część sumoków walczących w mistrzostwach świata amatorów w sumo.
Od razu nadali jej tytuł miss zawodów. Ale dla Justyny najważniejsze były walki. Zajęła piąte miejsce, a do medalu zabrakło naprawdę niewiele. Justyna Murgała całe życie toczy walkę. Z kontuzjami, brakiem sponsorów i całą tą mizerotą dnia codziennego, jaka otacza człowieka z pasją. Jej wielkim życiowym wyzwaniem jest sport walki - dla nas nieco egzotyczne - sumo. Trenuje już połowę swojego życia. Najpierw były zapasy, potem kontuzja kolana, a od dwóch lat sumo w łęczyńskim klubie LUMKS Pojezierze, pod okiem trenera Aleksandra Sztanuchina. - Przez kilka lat trenowałam zapasy. Zawsze to czułam - opowiada Justyna. - Po prostu lubię rywalizacje na macie. Niestety, przyszła kontuzja kolana i po zapasach pozostało wspomnienie. Ale dwa lata temu trener Aleksander Sztanuchin namówił mnie na powrót do sportu. Tym razem na dohyo; matę do sumo. Od razu to polubiłam. A sumo polubiło Justynę, bo na ubiegłorocznych mistrzostwach Europy zajęła piąte miejsce w swojej kategorii wagowej do 65 kg, a w tym roku na Mistrzostwach Europy 5 miejsce indywidualnie i srebrny medal w drużynie. - Teraz podjęłam kolejne wyzwanie, czyli mistrzostwa świata w Tajlandii. - Bardzo chciałam pojechać do Tajlandii. Kwalifikacje sportowe w zawodach krajowych przeszłam bez trudu, ale Polski Związek Sumo postawił jeden warunek: sponsor. Niestety, ze względów formalnych nie uzyskałam stypendium na wyjazd z Urzędu Marszałkowskiego w Lublinie - wspomina nerwowe chwile Justyna. Samolot był zarezerwowany, a kasy nie było. - W ostatniej chwili 6,5 tysiąca złotych wyłożyli szefowie mojej firmy, Tryumf ze Stalowej Woli. I tak Justyna została rodzynkiem w polskiej 7-osobowej reprezentacji sumo. Z Warszawy do Bangkoku leciała dwie doby. - Gdy wysiedliśmy z samolotu, uderzyła nas fala ciepła i wilgoci. Jeszcze tylko kilka godzin pociągiem i byliśmy w Chiang Mai. To tu miałam walczyć. Chiang Mai, leżące na północy Tajlandii, tętni życiem przez cała dobę, jak każde tajskie miasto. Trzykołowe tuk-tuki, zastępujące taksówki, śmigają po ulicach wożąc turystów. Na każdym rogu działa uliczny bar, czyli dwa garnki, ognisko i skuter. - Olbrzymi ruch. Wszędzie pełno ludzi, dzień i noc. Tam życie nie staje w miejscu. Nie ma czasu na sen - opowiada sumoczka. W grupie wagowej do 65 kilogramów nasza zawodniczka miała 11 przeciwniczek. Sama elita światowa. Włoszki, Rosjanki, Tajki, Mongołki. - Pierwsze dwie walki wygrałam bez problemu. Zawodniczki z Hongkongu i Tajlandii nie stanowiły dla mnie problemu. Dopiero walka z Mongołką była przegrana - opowiada Murgała. - Ruszyłam na nią z impetem. Udało mi się zbić prawie do granicy dohyo, ale ona stała jak skała. Nie udało mi się jej przepchnąć. Włoszka była jeszcze mocniejsza, a przy tym doskonale znała sporty walki. W efekcie zajęłam piąte miejsce. To jest bardzo dobry wynik, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę trenuję sumo hobbystycznie, dwa, trzy razy w tygodniu - dodaje Murgała. Justyna Murgała była ozdobą zawodów w Chiang Mai. - Koledzy z drużyny mi powiedzieli, że zostałam okrzyknięta nieformalną miss zawodów. Miłe, ale dla mnie bez znaczenia. Każdy chciał ze mną pogadać - dodaje z uśmiechem Justyna. A to dla niej żaden problem, bo jako świeży magister zarządzania i marketingu na Politechnice Lubelskiej doskonale włada dwoma językami: angielskim i rosyjskim. - Sumocy to fajni ludzie. Na bankietach wszyscy ze sobą rozmawiają, jesteśmy przyjaciółmi. Nie ma zawiści czy wrogości, mimo że kilka godzin wcześniej stawaliśmy naprzeciwko siebie. Na macie jest tylko koncentracja i walka, ale bez złej atmosfery. W przerwach między walkami był czas na zwiedzanie. - Wszędzie słonie, narodowy symbol kraju. Pojechaliśmy do dżungli na grzbiecie tego olbrzyma. Oglądaliśmy show, w którym słonie tańczyły i malowały. Najbardziej jednak urzekła mnie tajska ulica. Setki skuterków, wszędzie dymiące garnki z niesamowicie ostrym jedzeniem oraz wiecznie idący mali ludzie. Miasto nie zasypia. Nocą żyje ze zdwojoną siłą. Uliczne bary, stragany. Pojechałam także do świątyni Doi Suthep, w górach, jakieś 25 km od miasta. Trzeba było się do niej wdrapać po stromych schodach. Specjalnie na ten wyjazd musiałam założyć długą spódnicę, bo po świątyni trzeba chodzić boso, z maksymalnie zakrytym ciałem. Gdy wróciliśmy do hotelu, cały budynek był oblepiony gekonami. Było na co popatrzeć - dodaje. - Aż żal było wyjeżdżać. Znowu dwa dni lotu i Polska przywitała sumoków śniegiem i zimnem. - Od niedawna mieszkam przy Lubartowskiej. Mam fajnych sąsiadów, bo jak się niedawno wprowadzałam to nawet rwali się do pomocy - śmieje się Justyna. - Ale najważniejsze jest sumo. Kocham je i myślę, że jeszcze długo powalczę na dohyo. W końcu mam dopiero 24 lata.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Komentarze

ALARM 24

Masz dla nas temat?

Daj nam znać pod numerem:

+48 691 770 010

Kliknij i poinformuj nas!

Reklama

CHCESZ BYĆ NA BIEŻĄCO?

Reklama
Reklama
Reklama