• Uważnie przeczytałem dwa rozdziały oparte na pana relacjach. Przyznaję, że momentami włos mi się na głowie jeżył. Rzeczywiście w Warszawie podrzucaliście sobie z drugim komisariatem trupy tak zwanych nurków, czyli bezdomnych?
- Bywało. Przychodzą raz do mnie z patrolówki i mówią, że znaleźli przy torach trupa. Żadna ofiara wypadku, ani przestępstwa. Po prostu nurek, który pewnie w nocy się przekręcił. No to kazałem im tam wrócić i przenieść go na drugą stronę torów. Niech sąsiedzi się z nim męczą. Jak powiedziałem, tak zrobili i czym prędzej wrócili. No to znowu ich tam pognałem, by dopilnowali, aby ci z drugiego komisariatu nam go nie przerzucili. Potem okazało się, że od początku to był ich trup. Takich nurków to z pięciu przetaszczyliśmy im przez tory.
• W Warszawie służył pan w komendzie stołecznej i komisariacie na Dworcu Wschodnim. Co z tamtych czasów najbardziej utkwiło panu w pamięci?
- Długo by opowiadać. Zdarzyło się, że pojechałem na zabójstwo. Zdziwiło mnie, że chłopaki z patrolu czekali na zewnątrz. A z mieszkania woła mnie podejrzany, abym obejrzał… jeżyka. Jakiego jeżyka - zachodzę w głowę. No i szybko go zobaczyłem. Drań wbił w plecy swojej żonie 21 noży. Wtedy już sobie poradziłem z tym widokiem. Nie tak jak przy pierwszej mojej poważnej sprawie. Dostaliśmy zgłoszenie, że „Fela”, stara meliniara, leży zamarznięta. Lekarz, który miał sprawdzić, czy nie ma na ciele jakiś obrażeń musiał ją rozebrać. Ale jak, skoro ręce miała skostniałe. No to jej je połamał. Tego było mi za dużo. Lepiej zrobiło mi się dopiero, kiedy kierowca z karetki na polecenie lekarza zaordynował mi lufę spirytusu. Wtedy jeszcze nie piłem, ale mnie przekonał.
• Z pana relacji wynika, że na i po służbie wóda lała się strumieniami…
- Nie na darmo mówiło się wtedy, że policjant pije, albo żonę bije. Raz stało się, że nawaliliśmy się jak barany. Mieszkałem wtedy na Bródnie, a służbę kończyłem o 22. W drodze do domu przysnąłem na przystanku. Obudziłem się bez kopyta (broni służbowej - przyp. aut.), portfela i legitymacji. No to wziąłem za kogoś dyżur na stacji z nadzieją, że coś wykombinuję. Tymczasem problem rozwiązał się sam. Namolnie dobijał się do mnie pewien Maciek, który po pociągach handlował browarami. Okazało się, że to on zastał mnie śpiącego na przystanku i aby kto mnie nie skroił, zabrał mi fanty. W ten sposób odwdzięczył się za to, że na peronach nie pozwalałem zrobić mu krzywdy. Gdyby nie on, skroiliby mnie na pewno.
• Brał pan od niego dolę?
- Ani od niego, ani od kogokolwiek innego. Byłem młodym policjantem, takim trochę idealistą. A poza tym lubiłem tego gościa. W przeciwieństwie do kieszonkowców, których trzymałem krótko. Nie dałem im się przekupić i patrzyłem im na łapki. Za to wydali na mnie wyrok śmierci. Dwa razy próbowali, ale im się nie udało.
• W jakich okolicznościach został pan przeniesiony do Chełma?
- Po wielkiej aferze. Rekieterzy zrobili w Warszawie ruski pociąg z Moskwy do Frankfurtu. Kiedy tam weszliśmy, na początek jeden z naszych dostał od Ruska w łeb. Okazało się, że ci niby poszkodowani też zwrócili się przeciwko nam. Z ich strony poszły w ruch noże i maczety. Była też strzelanina, istna wojna. Ale później niczego o tym nie można było przeczytać. Wyszło na to, że była to polityczna prowokacja. Chodziło o to, aby premier Czernomyrdin miał powód odmówienia udziału w szczycie bezpieczeństwa w Warszawie, bo przecież w tym mieście polscy policjanci zaatakowali rosyjskich podróżnych. Bezpośrednio po tym zdarzeniu zostałem zesłany do Chełma.
• To nie było miękkie lądowanie?
- Myślałem, że zostanę skierowany do pracy w komisariacie kolejowym. Tymczasem, mimo mojego doświadczenia jako śledczego i nabytych na różnego rodzaju kursach wysokich jak na tamte czasy kwalifikacji, trafiłem do kompanii patrolowej. Wiedziałem, że w Chełmie będę miał pod górkę.
• Czym się pan wtedy przede wszystkim zajmował?
- Mieliśmy do czynienia z wymuszeniami, przemytem na ogromną skalę i całą graniczną patologią. Kolejki do szlabanów w Dorohusku sięgały wtedy nawet 20 km. To był też czas, kiedy Ruscy z całymi wojskami wracali z Niemiec i Polski. Wszystko można było od nich kupić, od kałacha po zabytkowy winchester.
• W książce opowiada pan też o pewnej strzelaninie.
- Nasi przyjęli zgłoszenie napadu na Ukraińców wracających z Niemiec. Dorwało ich trzech mężczyzn, w tym jeden ubrany w policyjny mundur. Kiedy Ukraińcy opisywali samochód rabusiów, jeden z policjantów skojarzył, że takie samo auto ma jeden kolega z pracy. Pojechali do niego. Podczas interwencji ten wyskoczył z samochodu i zaczął sp… . Uciekając nagle się odwrócił z pistoletem w ręku i pierwszym strzałem położył kolegę, z którym 10 lat był w patrolu. Dlaczego uciekał? Bo w bagażniku swojego samochodu miał trupa zamordowanego Ukraińca.
• To nie był wtedy jedyny policjant, który przeszedł na ciemną stronę mocy?
- Znałem takich, którzy niczym rekieterzy kroili przemytników. No bo jak i komu ci mieli się poskarżyć? Że im kontrabandę zabrano? Byli też i tacy, którzy radiowozami wozili złodziei na włamy i potem się z nimi działkowali.
• Pan też?
- Nigdy, chociaż i ja w końcu znalazłem się po ciemnej stronie mocy. Dałem się wtedy trochę podpuścić. Mojemu koledze okradali knajpę. Zacząłem się dowiadywać, o co chodzi. Złapałem jednego, drugiego, zgłosiłem na komisariat w terenie i mówię im, kto się włamywał i kogo przydusić, żeby jeszcze więcej powiedział. A ci na to, żebym sam im go przywiózł. No to dostarczyłem go... w bagażniku. Wcześniej wszystko mi wyśpiewał, jak na spowiedzi. Niestety tamci sprawę umorzyli, a ja za pobicie złodzieja i nakłanianie do „fałszywych” zeznań trafiłem na trzy lata do paki.
• Jak doszło do pana współpracy z Patrykiem Vegą?
- Poznaliśmy się podczas promocji pierwszej części „Złych psów”, w której Patryk rozmawiając z policjantami odkrywał prawdę o polskiej policji lat dziewięćdziesiątych. W tej książce znalazłem wątki, które dotyczyły bezpośrednio mnie, chociaż autorowi opowiedział je kto inny. Później spotykaliśmy się jeszcze wielokrotnie i tego, co wtedy opowiedziałem wystarczyło na dwa rozdziały. Cieszę się też, że udało mi się skłonić Vegę, aby pokazał ówczesnych policjantów jako zwykłych ludzi, z wadami i słabościami, którzy w określonych okolicznościach podejmują decyzje spychające ich na drugą stronę barykady. W zawodzie policjanta linia dzieląca praworządność od przestępczości jest szczególnie cienka. Bywa przekraczana nie tylko z wyrachowania, ale czasami dla wyższej konieczności, bądź pod presją przełożonych, którzy potem wszystkiego się wypierają. Na szczęście i w policji zaszły olbrzymie zmiany na korzyść.














Komentarze