• Byliście państwo aktorami albo statystami? Mieliście jakiś kontakt z teatrem lub filmem?
Beata Madejczyk: Nie. W ogóle nie wiedzieliśmy jak to wygląda. Nawet opowiadając Wiktorowi, że idziemy na casting i że będzie tam musiał się słuchać obcych osób nie bardzo wiedzieliśmy, co tam się będzie działo. O tym, że filmowcy szukają chłopca powiedziała nam koleżanka. Namawiała, żeby spróbować. Poszliśmy do Trybunału Koronnego bez specjalnych oczekiwań. Tym bardziej, że to był okres, gdzie Wiktor się nas za bardzo nie słuchał.
• Jak wygląda takie przesłuchanie dla 2-latków?
B.M.: Dostał jakieś proste zadanie. Miał przejść od krzesła do krzesła. Prosili, żeby usiadł, wstał. Chyba sprawdzali czy wykonuje polecenia. Spodobał się, ale wstępnie został wybrany inny chłopiec. Wiktor miał być jego dublerem.
• Można być dublerem 2-latka?
B.M.: Dzieci na planie filmowym zawsze potrzebują dublera. Od kilkulatka nie można oczekiwać, że będzie współpracował w każdej chwili i w każdych warunkach. Filmowy Jaś miał tak naprawdę kilku odtwórców. Wiktor grał Jasia między 2 a 5 rokiem życia, choć sam był w ostatnich scenach rok młodszy niż jego bohater. Jadąc na pierwszy dzień zdjęciowy byliśmy przygotowani na to, że Wiktor będzie jedynie zastępował innego chłopca...
• Kiedy to było?
B.M.: Jesienią dwa lata temu. Przy pierwszej scenie okazało się, że Wiktor od razu musi wejść na plan. Świetnie sobie poradził i już został.
• Co to była za scena?
B.M.: Szczegółów raczej nie możemy zdradzać, ale była to scena kręcona w chacie przy stole.

• Trzeba było stać koło kamery albo zawsze gdzieś koło syna?
Robert Madejczyk: Czasami lepiej było, żebyśmy nie byli w pobliżu. Wiktor wtedy mógł bardziej się skupić i sprawniej wykonywał polecenia...
B.M.: Przy nas potrafił się bardziej złościć i buntować. Ale w większości scen jednak byliśmy w pobliżu. Czasem trzeba było go zagadać czy nawet zawołać, żeby popatrzył w konkretnym kierunku, albo po prostu dodać mu otuchy, kiedy sceny były bardziej wymagające. Dla nas jako opiekunów praca polegała głównie na czekaniu i byciu w ciągłej gotowości razem z dzieckiem. Aktorzy dorośli mieli próby, ekipa wszystko przygotowywała, a dzieci wchodziły w ostatnim momencie. Zwykle ja byłam na planie. Mąż przyjeżdżał do nas po pracy.
R.M.: Moja rola polegała zwykle na noszeniu syna na rękach, przynoszeniu na pozycję i obieraniu go z rąk Michaliny Łabacz, filmowej mamy, dla której Wiktor był bardzo ciężki. On sam też często był już zmęczony, tym bardziej, że znaczna część zdjęć kręcona była w nocy.
• Mali aktorzy stołowali się razem z dorosłymi czy jeździliście państwo z kanapkami?
B.M.: Wyżywienie mieliśmy zapewnione, ale Wiktor jest dzieckiem, które żyje powietrzem. w domu jest ciągłe namawiany do jedzenia, na planie też nie miał apetytu. Ale jak była potrzeba, żeby w jednej ze scen jadł ziemniaki to jadł, choć w domu nigdy nie chce.
• Może ekipa od scenografii lepiej gotuje…
B.M.: Pewnie tak.
• Co syn pamięta z kręcenia filmu? Opowiada w domu czy znajomym co się z nim działo?
B.M.: Zwykle świeżo po zdjęciach opowiadał to, co akurat go zaciekawiło, ale nie był to główny temat, o którym mówił. Największe obawy miałam czy w przedszkolu nie zacznie mówić o panach z siekierami, płonących domach i innych dziwnych wydarzeniach. Bałam się, że może to być źle odebrane przez przedszkolanki, dlatego musiałam je uprzedzić i wyjaśnić skąd u syna takie wspomnienia.
• No tak przedszkolak, który twierdzi, że był świadkiem rzezi wołyńskiej to nie jest normalne.
B.M.: On raczej nie odbierał tego jako coś strasznego. Na pewno nie ma świadomości czym były te wydarzenia, że w ogóle coś takiego miało miejsce. Dla niego od początku była to jedynie gra w filmie, taka zabawa. My z nim bardzo dużo rozmawiamy. Nawet, gdy były kręcone trudne sceny, chodziliśmy oglądać przygotowania. Widział, jak charakteryzują ludzi, że osoba, cała we krwi, wstaje i idzie do bufetu na kawę. Że krew jest sztuczna. Jak jest ogień, to on jest specjalnie rozpalany, a potem się go gasi.
Opowiadaliśmy, że to jest tylko gra. Uważaliśmy, że lepiej go tak przygotować niż udawać, że nic się nie dzieje. Gdyby coś podpatrzył przypadkiem byłoby gorzej. Im był starszy, tym było łatwiej. Trudniejsze momenty już pewnie zapomniał. Ale pamięta między innymi przygotowania do sceny, kiedy jeździł konno. A miał wtedy 2 lata. Wspomina też czasami ostatnie nagrania, czyli dogrywki z czerwca tego roku, a nawet potrafi rozpoznać w telewizji aktorów z którymi miał możliwość współpracować.
• Jak wyglądała przez te dwa lata organizacja życia rodzinnego? Z dużym wyprzedzeniem wiadomo było, gdzie państwo będziecie i jak długo?
B.M.: Zwykle na kilka, kilkanaście dni wcześniej się dowiadywaliśmy. Pierwsza połowa zdjęć z Wiktorem odbywała się w lubelskim skansenie, więc bardzo blisko, ale wyjeżdżaliśmy też później między innymi do Kolbuszowej i Tokarni. Praca przy „Wołyniu” to była dla nas bardzo fajna przygoda. Mamy bardzo dobre wspomnienia. Cieszymy się, że mieliśmy możliwość zobaczyć z bliska jak powstaje film.
R.M.: Jak był plan zdjęciowy, który trwał dwa tygodnie, to akurat mogłem wziąć urlop i pojechaliśmy wszyscy.
B.M.: Ostatnie dokrętki były w okolicach Łomży i Skierniewic jeszcze w czerwcu tego roku. Przyjemne sceny. Nawet ja brałam w nich udział.
• Syn się cieszył, że mama też gra w filmie?
B.M.: Tak, był bardzo zadowolony. Na dodatek statystowaliśmy z jego młodszym bratem Igorem, który miał wtedy 7 miesięcy. Ubrali go w sukienkę.
• Wiktor bez problemów nosił kostiumy? Nie wszystkie dzieci lubią się przebierać... No i na Wołyniu blisko 80 lat temu dzieci ubierały się zupełnie inaczej.
B.M.: Z tym był kłopot, bo jego ubranka były szyte z takich grubych, gryzących materiałów, a on jest przewrażliwiony i nie lubi, gdy coś mu przeszkadza. Pod wszystko, bez względu na temperaturę, musiałam mu wkładać rajstopy. No i syn nie lubi, jak ma brudną buzię, a w filmie bardzo często musiał być wybrudzony. Trzeba go czasami było zagadywać, rozbawiać przy nakładaniu charakteryzacji.
• Czy fakt, że to Wojtek Smarzowski kręci film był dla państwa istotny?
B.M.: Wiadomo, że debiutowanie u takiego reżysera to jest coś. Znaliśmy jego filmy więc to był dodatkowy argument, żeby pójść z Wiktorem na casting. Kiedy zbierano fundusze na dokończenie filmu byliśmy w Chełmie na spotkaniu ze Smarzowskim. Pokazywał wtedy fragmenty filmu. Wiktor bardzo chciał wyjść na scenę razem z reżyserem, Agatą Kuleszą, Arkiem Jakubikiem i Michaliną Łabacz, jego filmową mamą. Był taki dumny.
• Rozumiem, że dostał największe brawa...
B.M.: Dla niego to było wielkie przeżycie.

To dramat historyczny, który rozgrywa się w małej wiosce zamieszkałej przez Ukraińców, Polaków i Żydów. Akcja obejmuje okres sześciu lat - od wiosny 1939 r. do lata 1945 r. Film w epicki sposób dotyka sprawy ludobójstwa na Kresach.
Główną bohaterka, Zosia Głowacka (w tej roli debiutantka Michalina Łabacz) w momencie rozpoczęcia akcji ma 17 lat. Dziewczyna jest zakochana w ukraińskim chłopcu Petrze Hapynie, którego gra Wasyl Wasilik. Dowiaduje się jednak, że jej ojciec (Jacek Braciak) planuje wydać ją za najbogatszego gospodarza we wsi, Polaka Macieja Skibę, znacznie starszego od niej wdowca z dwójką dzieci (Arkadiusz Jakubik). W filmie występują też m.in. Izabela Kuna, Lech Dyblik i Tomasz Sapryk.
Ok. 70 proc. zdjęć powstało w naszym regionie, głównie w Muzeum Wsi Lubelskiej, gdzie od podstaw zbudowano kilka budynków „odgrywających” filmową wioskę. Część plenerów kręcono w okolicach Lublina.
Premiera: 7 października.














