• Korzenie rodzinne?
- Ważne pytanie, dziś o tym rozmawiałam z synem. Ze strony ojca mamy to Gdańsk. Moja prababcia była taką typową gdańską mieszczką, która przeniesiona do małego miasta, bardzo źle się w nim czuła. Pradziadek zginął na wojnie. Dziadek Tadeusz Falkowski był sławnym na całą okolicę szewcem w Żurominie. Babcia Zosia prowadziła gospodarstwo. Moja mama Barbara była szwaczką w Płońsku, szyła kaftaniki dla niemowląt, ja obcinałam niteczki, spodenki gimnastyczne do których nawlekałam gumki. Dziadkowie od strony taty, Stefania i Władysław mieszkali koło Pilawy, wcześnie zmarli. Mój tata Bernard wychowywał się na plebanii u swojego wujka. Tato skończył dobre technikum budowlane.
• Wspomnienia związane z ojcem?
- Tata zbudował kościół w Płońsku. Już kiedy miałam 5 lat odwiedzałam go na budowie. Pamiętam, jak mnie, małego szkraba, wprowadził po drabinach na górę dzwonnicy, bez zabezpieczeń. Pamiętam, że to był piękny dzień i było widać z dzwonnicy wieżę ciśnień w Ciechanowie, stojącą ponad 30 km od budowanego kościoła. Ojciec nigdy nie bał się o mnie - może właśnie to była najważniejsza nauka.
• Czego nauczyła panią mama?
- Była zwykłą, typową, polską kobietą, pracującą, prowadzącą dom i opiekującą się dziećmi. Robiła wszystko, żebym się uczyła, to było dla niej strasznie istotne i ważne. Była nieprawdopodobnie dumna z tego, że dobrze się uczę i wszystko mi wychodzi. Nauczyła mnie paru rzeczy, które skutecznie próbuję zwalczyć. Ale też zaszczepiła we mnie poczucia sprawstwa, przekonanie, że wszystko zależy ode mnie. Tyle będziesz miała w życiu, ile sama sobie wypracujesz.
• Edukacja?
- Podstawówka w Płońsku, tam też bardzo dobre liceum, profil matematyczno-fizyczno-informatyczny z rozszerzonym językiem niemieckim. To była klasa autorska, ponad połowa dostała się po olimpiadach, łącznie ze mną, na studia. Przez całe liceum chciałam być reżyserem, zdawałam na aktorstwo, to miał być etap pośredni, ale nie dostałam się. Kiedy zdawałam na kolejne studia, na 30 możliwych punktów z matematyki zdobyłam 14. Tylko, że to był najlepszy wynik na 1100 kandydatów, którzy zdawali na Zarządzanie w Warszawie. Pod koniec studiów mieszkałam już w Lublinie, ale pracę magisterską broniłam na UW. Wtedy miałam już dwoje dzieci, bo Staś się urodził na drugim roku studiów, Krzyś tuż po piątym. Dodatkowo, będąc na czwartym roku studiowałam przez pół roku na łódzkiej filmówce, na wydziale scenariusza. Następnie na Uniwersytecie Warszawskim ukończyłam studia podyplomowe z ekonomiki zdrowia. W 2002 roku zaczęłam pracować na KUL-u, obroniłam doktorat z ekonomii zdrowia.
• Skąd Lublin w pani życiu?
- Trochę zbieg okoliczności. Mój były mąż studiował tu na KUL-u. Miał tu przyjaciół, tu postanowił prowadzić biznes. Ale to był szczęśliwy zbieg okoliczności.
• Dlaczego?
- Bo Lublin jest dobrym miejscem do życia. I fenomenalnym - do wychowywania dzieci. Łączy w sobie dobre cechy małego miasta i dobre cechy dużego. Czyli z jednej strony jest bezpiecznie i blisko wszędzie. Z drugiej strony jest bardzo dobra oferta edukacyjna i bardzo dobra oferta dodatkowych zajęć, w tym mocna oferta kultury. Lublin jest lepszy niż Warszawa pod tym względem.
• Kiedy mówi pani o dzieciach, słychać w głosie miłość. Co to jest miłość?
- Strasznie trudne pytanie pan zadaje. Miłość to odpowiedzialność. Odpowiedzialność za tego drugiego człowieka, którego się obdarza uczuciem. Ale to nie jest tylko odpowiedzialność, bo to byłoby za mało. Myślę, że miłość jest umiejętnością przeżywania czyjegoś życia. Wtedy, kiedy się kocha drugą osobę, to wie się, co się w życiu tej drugiej osoby dzieje - i przeżywa się to z nią. Nawet jak jest to miłość do dziecka, i to dziecko jest daleko, a mimo tego wiem o każdej jego randce, każdym egzaminie. I przeżywam to tak samo mocno jak ta osoba, co moją miłość posiada. Miłość to wspólne przeżywanie. Miłość jest także współzależnością. Jest wypełniona dobrymi emocjami, które sprawiają, że chce się drugą osobę przytulić do serca.
• Dlaczego ważna jest umiejętność wybaczania?
- Wybaczanie przychodzi mi z wielką łatwością. Nie potrafię nosić w sercu urazy.
• Dlaczego miłość jest, a potem się rozpada, dlaczego nie potrafi trwać, dlaczego życie jest czasem silniejsze od miłości?
- Bo brakuje nam uważności. Bo w jakimś momencie za mocno zagłębiamy się w sobie, zapominając, że zagłębianie w drugiej osobie trzeba pielęgnować.
• Hanh Thich Nhat w książce „Cud uważności” powiedział, że każdego dnia czekają na nas 24 nowiutkie, jeszcze nie napoczęte godziny, a człowiek nie potrafi tego cudu wykorzystać.
- W dużej części wychowało mnie karate. Kiedy miałam 13 lat, brat zaciągnął mnie za fraki na trening. To jest o tyle istotne wydarzenie, że mój trener kładł bardzo duży nacisk na sferę duchową. Skupienie i uważność były ważną częścią naszych treningów. Trener przygotowywał nas do obrony i do życia. Tamta uważność nauczyła mnie słuchać człowieka. Pyta pan, dlaczego nie potrafimy? Chyba Dalajlama powiedział, że kocha się ludzi, a z przedmiotów korzysta instrumentalnie. A nam się wszystkim coś pomyliło.
• Co?
- Coś, co spowodowało - mówi Dalajlama - że zaczęliśmy kochać przedmioty, a ludzi wykorzystywać instrumentalnie. To jest część odpowiedzi na pana pytanie o nowe godziny każdego dnia. Rozmawiamy w momencie, kiedy cała nasza cywilizacja utraciła umiejętność dobrego życia. I umiejętność budowania harmonii w relacjach. W dużej części przez zachłanny konsumpcjonizm, który otacza nas z każdej możliwej strony i sprawia, że głupiejemy. Najnormalniej w świecie - głupiejemy. Skupiamy się na rzeczach absolutnie nieistotnych, a tracimy te najważniejsze.
• Coraz trudniej o harmonię w życiu?
- Bo ona nie tylko od nas zależy. Ogromna część naszej równowagi psychicznej wywodzi się z naszego wychowania. Z naszego dzieciństwa. Jeśli nie mieliśmy jej w domu, nie potrafiliśmy tego przepracować, nikt nam nie pomógł - to niestety do końca życia nie jesteśmy w stanie niektórych rzeczy nadrobić. I niektórych rzeczy w sobie odnaleźć. Żyjemy na kliszach, które dzieciństwo w nas wdrukowało - i nie potrafimy w żaden sposób z tego się wyrwać. Kolejną rzeczą są priorytety w życiu, na której postawiliśmy.
• A jak pani trafiła do polityki?
- W szkole byłam przewodniczącą samorządu szkolnego. W 1998 roku sama, przez nikogo nie zapraszana, zapisałam się do płońskich struktur Unii Wolności. Zapisałam się do partii i było to dla mnie absolutnie czymś oczywistym.
• Jak pani dostała tekę Ministra Sportu, bała się pani?
- Z dzisiejszej perspektywy - powinnam była bać się bardziej. Nie. Pan premier postawił przede mną dwa bardzo wyraźne cele: zrealizowanie Euro, w tym skończenia Stadionu Narodowego oraz odbudowa sportu powszechnego. Moim zadaniem było przekręcenie wielkiej wajchy z pozycji sport wyczynowy na powszechny. Mam przeczucie, że przez dwa lata w tym ministerstwie wydarzyło się bardzo dużo. To była praca w galopie.
• Nagle trzeba było odejść?
- Ja to odejście bardzo porządnie odchorowałam. Lekarze nazywają to odwykiem od adrenaliny. Cały organizm siada, zaczyna się chorować.
• Nauka karate przydała się w ministerstwie?
- O tak. To się przydaje cały czas, w każdej pracy, w każdym domowym momencie. Sama prowadzę dom. Myślę, że całkiem fajnie wychowałam dzieci. Jestem z nich przedumna, bo są fantastycznymi chłopakami. Stasiek ma 20 lat, jest na drugim roku studiów, Krzysiek ma 16, jest w pierwszej klasie liceum. Moje życie było strasznie gęste. Nie miałam 15 minut, żeby usiąść i nic nie robić. Każdy element każdej godziny z dnia trzeba było dokładnie zaplanować. To wymagało uporządkowania i uważności, o której rozmawialiśmy. Gdybym nie miała tej uważności, to wszystko by się posypało.
• Wróćmy do harmonii. Czy Polska jest na zakręcie? Wydaje się, że harmonia, którą powinni budować politycy - pęka.
- To prawda. Bardzo się podzieliliśmy. Dużo w nas zaciętości. Wywracamy to wszystko, co wypracowaliśmy przez 20 lat. To nie są przypadkowe emocje. Ludzie są wściekli na te dwadzieścia lat. I to nie jest tak, że to się nagle urodziło.
• Skąd ta wściekłość?
- Ze świata, gdzie doszło do rewolucji godności. Stąd, że rządy straciły umiejętność postrzegania swojego zawodu jako służby ludziom. Konstruowania administracji, która ma być dla ludzi, a nie żyć z ludzi. Stąd, że media społecznościowe sprawiły, że się zamykamy w enklawach. Zgadzamy się tylko z podobnymi do siebie. Tych, którzy są przeciwnego zdania, traktujemy jak oddzielne plemię. Stąd, że postęp technologiczny sprawia, iż posypały się struktury społeczne. Uczniowie wiedzą więcej od nauczycieli, dzieci więcej niż ich rodzice. Posypał się porządek, w którym żyliśmy przez setki lat. To wszystko stało się na naszych oczach. A my, politycy z różnych grup, coś przegapiliśmy.
• Niedawno Jezus Chrystus został ogłoszony Królem Polski. A to oznacza, że my, ale także że politycy powinni szanować jego naukę, która jest bardzo prosta. Że trzeba się szanować, kochać, cenić, nie wolno drugiego krzywdzić. I co teraz?
- Ktoś powiedział, że chrześcijaństwo się w Polsce nie przyjęło, mimo, że trwa od tysiąca lat. Mam wrażenie, że często ma charakter deklaratywny, jest trochę na pokaz i często nie jest związane z chrześcijańskimi wartościami. Jak myślę o wierze, to dla mnie najważniejsza jest wiara w dobro. Jak obserwuję ludzi podczas różnych nabożeństw, to tego dobra nie widzę. I to jest straszne. Bolesne.
• Co jest w życiu najważniejsze? Bóg, wiara, miłość, zdrowie, pasja, praca, rodzina?
- W moim - moje dzieci. Szerzej, myślę, że ta harmonia, o której rozmawiamy. Kiedy się ma równowagę w życiu, ma się także poczucie sensu życia. Bez poczucia sensu - życie jest gonitwą. A nie czymś fajnym, pięknym i normalnym. Mam 40 lat. Pochodzę ze stosunkowo biednej rodziny. I mając świadomość ciężkiej drogi, po której szłam - mam przeczucie, że jestem osobą spełnioną. To sprawia, że chce się następnego dnia wstawać rano i znowu coś robić. To daje jeszcze jedną rzecz.
• Jaką?
- Ktoś, kto jest spełniony, może się skupić, żeby robić różne rzeczy dla innych ludzi. Bo dla siebie już zrobił.
• Kiedyś Michał Urbaniak powiedział mi, że w życiu trzeba się czegoś trzymać, żeby je porządnie przeżyć. Czego pani się trzyma?
- To jest bardzo trudne pytanie. Chyba kilku rzeczy. Pierwsze, to przekonania, że nikt nigdy nie da mi nic za darmo. Wszystko trzeba wypracować. I każdy efekt jest zależny od pracy, którą włożę. Jest taki cytat, który kocham. To są słowa Stanisława Brzozowskiego: „Skacz, nie rezonuj”. Tego się trzymam, że wszystko wymaga od nas pracy, dobrego zorganizowania, skupienia.
• Wigilia gdzie?
- U rodziców zawsze. Mama, tata, brat, bratowa, dwoje ich dzieci i dwoje moich, no i nas dwoje. Choinka. Czekanie na prezenty. Zawsze jest kupa śmiechu. Bratanek ostatnio dostał paczuszkę, a w niej młotek, sentencję: Żebyś sobie wybił z głowy i - to co ma sobie wybić z głowy.
• Czego warto życzyć sobie, czego warto życzyć Polsce dziś?
- Żebyśmy się odnaleźli. Odnaleźli samych siebie i odnaleźli - normalne relacje z drugim człowiekiem. Oparte na dobrych emocjach, a nie na zawiściach. I żebyśmy - łamiąc się opłatkiem - zdali sobie sprawę z tego, że świat, który nas otacza i przedmioty, które nas otaczają, to są tylko warunki zewnętrzne. Najważniejsze są relacje z najbliższymi. I tymi trochę dalej.
• Damy radę tak zrobić?
- Ja strasznie wierzę w dobro. W to, że jest w nas i jest silniejsze od zła, której może nam się przydarzyć. Tylko trzeba być uważnym. Ale musimy być bardzo uważni. Nie tylko my Polacy. Bo dziś świat jest na zakręcie. I jeśli sił dobra się nie sprzymierzy, to może z nami wszystkimi być bardzo źle.
• Marzenia?
- Marzę o dobrym życiu dla moim dzieci. Chciałabym, żeby na świecie było dobrze. I żeby w Polsce było dobrze...













Komentarze