Takich jak Henryk i Andrzej można spotkać niemal w każdym kraju. Wyjechali, bo w Lublinie ledwo wiązali koniec z końcem. Nie żałują swojej decyzji. Teraz stoją przed wyborem: wracać do kraju, czy na obczyźnie ułożyć sobie życie. To niełatwa decyzja…
Henryk: Zostaję!
Henryk wyjechał z Polski w 2007 r. Kierunek – Irlandia. Jest tam do dziś. Do Polski raczej nie wróci. Swoją przyszłość planuje na wyspie. Pracuje w Apple, światowym potentacie elektronicznym. Sprząta biurowce. Pracuje legalnie, jest ubezpieczony. Na początku miał ciężko.
– Wszystko było obce: język, ludzie, jedzenie – mówi. – Teraz jest o niebo łatwiej. Mam wielu znajomych, przyjaciół. Czuję się jak w domu.
W firmie, w której pracuje, jest wielu cudzoziemców. Zarówno z Polski, Słowacji, Litwy, jak i Hiszpanii, Włoch czy Portugalii. Nie odczuwa, że jest w Irlandii obcokrajowcem. Nikt przynajmniej mu tego nie okazuje. Wręcz przeciwnie.
Najbardziej podoba mu się to, że w Irlandii ludzie są bardziej otwarci i uśmiechnięci niż w Polsce.
– U nas ludzie rzadko spoglądają na siebie; najczęściej każdy ma wzrok wbity w chodnik, żeby broń Boże nie spojrzeć na drugiego, albo – o zgrozo – uśmiechnąć się do nieznajomej osoby. Ot, tak – bez powodu. Drobny, ale sympatyczny gest. Taka bezinteresowna życzliwość jest nam, niestety, obca. Widać to też na drodze. Nie do pomyślenia jest, żeby w Irlandii ktoś komuś specjalnie zajeżdżał drogę czy nie przepuścił na przejściu. Jak wsiadam do samochodu, to mam pewność, że mam wokół siebie innych, życzliwych kierowców, a nie sfrustrowanych piratów – wylicza.
Dodaje: Tu nikogo nie dziwi, że widzisz kogoś po raz pierwszy w życiu, a on podchodzi do ciebie i zagaduje, co słychać. Sam kilka razy pytałem o coś na ulicy. Jak nie mogliśmy się dogadać, to Irlandczyk brał mnie pod rękę i prowadził jak dziecko, żeby pokazać to, czego akurat szukałem. Podobnie w pracy. Nie spotkałem się jeszcze z arogancją czy niechęcią. A mogliby się wielokrotnie o coś złościć, bo przecież wciąż istnieje między nami większa czy mniejsza bariera językowa. Jak przyjeżdżam do Polski na urlop, to dopiero wtedy widzę, jak u nas trudno o życzliwość.
Tego zazdroszczę Irlandii
I tego mi brakuje, kiedy jestem w Polsce. Pytasz, co mnie przekonało do Irlandii? To przypomnij sobie obrazki Irlandczyków podczas Euro. Jak potrafią się bawić. Wszystkie mecze przegrywali, ale dalej byli radośni i uśmiechnięci. Jak ich nie lubić? I tak jest na co dzień, czy to w pracy, czy na ulicy. Irlandczycy nie wiedzą, co to jest zawiść; nie obgadują znajomych, nie zazdroszczą im, wolą się razem z nimi cieszyć. Dlatego czuję się tutaj tak dobrze. Nikt mnie tu nie traktuje jak potencjalnego złodzieja. Mogę robić zakupy w jednym sklepie i z tymi zakupami wejść do kolejnych. Nie ma żadnych szafek czy depozytów. Kasy są często na środku sklepu, a nie przy wyjściu. W Corku, gdzie mieszkam, jest sześć polskich sklepów, polska masarnia. Czujesz się jak w kraju.
Często chodziłem w nocy i robiłem zdjęcia. Owszem, kilka razy zaczepili mnie. Z ciekawości. Skąd jestem i co fotografuję. Zawsze kończyło się to miłą pogawędką. Czy są dresiarze? Mnóstwo. Ale z polskimi mają tylko tyle wspólnego, że też chodzą w dresach.
Irlandzki optymizm
– Nikt nie zaczyna tu rozmowy od biadolenia – mówi nasz emigrant z Lublina. – Inaczej jak u nas. Obojętnie, jak mu się powodzi, to każdy Polak musi narzekać. A Irlandczyk odwrotnie. Wielu z nich mogłoby mieć rzeczywiście powody do depresji, ale nie są typem \"jęczydeł”. Przez to pewnie są zdrowsi.
O powrocie do kraju nawet nie chce słyszeć. Jak wyjeżdżał, to zarabiał w Lublinie ok. 1,8 tys. zł. Gdyby został, miałby teraz tyle samo.
– Wiem, bo spotykam się z kolegami z dawnej pracy – mówi. – Za te pieniądze zapłaciłbym w zimie rachunek za gaz, prąd, telefon, jakieś zakupy i do pierwszego musiałbym pożyczać. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na utrzymanie samochodu. O wyjściu na piwo czy pizzę do knajpy mógłbym tylko pomarzyć.
– W Irlandii mam też poczucie bezpieczeństwa – przekonuje Henryk. – Wiem, że jak stracę pracę, to nie pozostanę zdany tylko na siebie. Sam przez kilka miesięcy byłem bez roboty. Dostawałem miesięcznie 800 euro zasiłku. Za te pieniądze możesz tu normalnie żyć. Bezrobotni mogą też liczyć w wyjątkowych sytuacjach nawet na dopłaty do czynszu czy prądu. Państwo nie da ci zginąć. Masz w nim oparcie.
O Irlandczykach ma jak najlepsze zdanie. – Ci, z którymi spotykałem się na początku pobytu w Irlandii, nawet nie mieli pojęcia, gdzie Polska leży. To się zmieniło. A kilka dni temu nawet mój szef zainteresował się Polską i wypytywał mnie, co w Lublinie można ciekawego zobaczyć. Wielu moich znajomych – za naszą zresztą namową – poleciało już do Polski zobaczyć, jak u nas jest. I nie znam takiego, któremu by się nie podobało. To miłe.
Na kredyt nie kupuje
Wszystko za gotówkę. Nie musi też pożyczać, żeby przeżyć do pierwszego. Zarabia od 1800 do 2000 euro miesięcznie. Z tego mógłby odłożyć co miesiąc nawet 1000 euro. Ale nie oszczędza. Wydaje na przyjemności. Dużo jeździ i zwiedza, inwestuje w sprzęt fotograficzny, często nurkuje, dlatego musiał zakupić też potrzebny sprzęt.
– Za mieszkanie płacę 260, prąd to 40 za dwa miesiące, Internet 20, gaz w zimie to 40–50, za wodę nie płacimy – to razem jakieś 350 euro stałych opłat w miesiącu – wylicza Henryk. – Do tego dochodzą koszty samochodu; na paliwo wydaję jakieś 140 euro. Razem ok. 500 euro. Za drugie 500 euro jestem w stanie się wyżywić. I jak by liczyć, drugie tyle mogę odłożyć. W Polsce nie byłoby to w moim przypadku realne.
Ceny wielu produktów są w Irlandii porównywalne z tymi w Polsce. Taniej można z pewnością kupić ciuchy i elektronikę. – A spożywcze są niewiele droższe niż u nas – mówi. – Kilogram szynki można kupić za 6 euro, a jajka (20 sztuk) za 2–3 euro.
I podkreśla, że z pensji może sobie pozwolić na częste wypady do knajpy, gdzie raczy się do woli Guinnessem za 4,50 euro i zajadając pizzę za 20 euro.
– Ale palma mi nie odbiła. Mimo że traktuję Irlandię jak mój nowy dom, to zawsze będę się czuł Polakiem. Ale nie wracam…
Andrzej: Ciągnie mnie do Lublina
Andrzej skończy w tym roku 49 lat. Pochodzi spod Włodawy. Po studiach technicznych założył własną firmę w Lublinie. Nie wyszło. Został z długami. Żeby je spłacić, kilkakrotnie wyjeżdżał do pracy. Był w Holandii i USA. Pięć lat temu został taksówkarzem. Jeździł po 12 godzin na dobę. Także w nocy. – Wystarczało na ZUS, paliwo i ewentualne drobne naprawy – wylicza. – Z czasem i na ZUS nie było. Ciągle pożyczałem. W końcu machnąłem na to ręką i wyjechałem do Holandii.
Przez trzy miesiące szukał stałej pracy. Od czasu do czasu trafiały się jedynie dorywcze zajęcia. Od roku jest legalnie zatrudniony w firmie ogrodniczej. Bez kokosów.
– Mam 1800 euro na miesiąc – mówi. – Tyle zarabiam, kiedy pracuję nawet 60 godzin w tygodniu, także w niedziele. Za mieszkanie płacę 280 euro.
W Lublinie zostawił żonę i dorosłą córkę. Wysyła im co miesiąc pieniądze, za resztę się utrzymuje.
– Nie jestem w stanie nic odłożyć, zwłaszcza że są miesiące, kiedy nie ma pracy. Wtedy jest problem. Nawet gdybym odłożył co miesiąc 300–400 euro, to też nie są to takie pieniądze, żeby wrócić do Polski i zacząć jakiś biznes. Czuję, że stoję w miejscu.
Pracuje legalnie, jest ubezpieczony, ale wie, że lepiej nie chorować. – Mam podstawowe ubezpieczenie – wyjaśnia. – W razie jakiegoś wypadku mogę liczyć na doraźną pomoc medyczną. Ale jak się przeziębię, to wtedy dzwonię nie do lekarza, ale do mojego pośrednika pracy. Wtedy proponuje mi, żebym łyknął aspirynę i wziął urlop. Jak nie przejdzie, to wtedy mnie zawiozą do jakiegoś lekarza. Ale już przewlekłe choroby nie wchodzą w rachubę przy moim ubezpieczeniu.
Ceni Holendrów za pracowitość
Nie dziwi go już, że wielu młodych Holendrów spędza często wolny czas na dorabianiu do czesnego czy samochodu. Na rodziców nie mają co liczyć.
– Dla mnie, Polaka, to był szok. Jak to? Dla dziecka zrobi się wszystko. Ale nie tu. Nie ma nic za darmo. Chcesz samochód? Zapracuj na niego. Chcesz studiować? Zarób na czesne. Dzieci zresztą stają się szybko samodzielne. Muszą liczyć na siebie. Może to i dobre, ale razi mnie brak takiej rodzinnej więzi, jak u nas czy np. we Włoszech. Tu bliscy rzadko opiekują się starszymi. Od tego są domy opieki. Tam ich oddają. W oczy rzuca się przede wszystkim kult pracy. A życie rodzinne schodzi często na drugi plan. Mam wrażenie, że życie im ucieka przez palce. Nie mógłbym tak żyć.
Nie jest też zachwycony legalizacją narkotyków. Ale dodaje, że to już problem Holendrów. – Spotkałem wielu młodych Polaków, którzy tylko dlatego przyjechali tu do pracy, żeby legalnie palić. Widać ich, jak chodzą zamuleni po ulicach. Miejsca, gdzie się sprzedaje narkotyki, przypominają mi okolice naszych sklepów z tanim winem. Pełno wkoło żuli i podejrzanych typów. Wśród samych Holendrów są też krytycy legalizacji narkotyków.
Andrzej podkreśla, że w Holandii czuje się wyobcowany. – Żebym na głowie stawał, to nigdy nie będę żył ich problemami, zawsze będę z boku. To nie jest dla mnie komfortowa sytuacja. Każdy przecież potrzebuje poczucia wspólnoty. Tego tu nie mam.
Czy odczuwam niechęć Holendrów do obcokrajowców? Teraz może mniej, ale niedawno głośno było w mediach o problemach z emigrantami. W telewizji pokazywali protesty lokalnych mieszkańców, którzy narzekali, że \"obcy” im przeszkadzają, bo rano głośno odpalają samochody, wszędzie parkują itd. Holendrzy są – jak zauważyłem – łatwi do manipulowania i ten temat był dość długo aktualny. Teraz, na szczęście, o tym się rzadko mówi.
Andrzej zamierza pracować w Holandii jeszcze rok, może dwa i wraca do Lublina. – Najgorsza jest rozłąka – mówi. – Brakuje mi tutaj życia rodzinnego, a nie chcę – tak jak inni – uciekać w alkohol czy narkotyki.
– Gdybym znalazł pracę w Lublinie za chociaż 3 tys. zł, to nie siedziałbym tu ani minuty. A rodziny nie sprowadzę. Córka studiuje, żona pracuje w szkolnictwie na państwowej posadzie. Przecież nie będzie harować w polu. Taka praca jest może dobra dla kawalera, ale jak się ma prawie 50 lat na karku, to są też i inne wartości. A jak się jest daleko poza domem, do dopiero człowiek to docenia. Wracam.
tylu Polaków przez ponad rok przebywa za granicą – wynika z najnowszego spisu powszechnego
Polaków wyjedzie za granicę w ciągu najbliższych 5 lat – twierdzą demografowie
Reklama
Nasi za granicą. Jak się żyje na obczyźnie?
Jeden jest w Irlandii, drugi w Holandii. Zarabiają o wiele więcej niż w kraju, na wiele ich stać. Czy zostaną tam na stałe?
- 01.03.2013 19:22

Reklama













Komentarze