• Pani najnowsza książka\"Zbieg okoliczności” z pewnością nie jest lekturą lekką i \"bezbolesną”. Małe miasteczko, z całym jego dusznym klimatem; hipokryzji, okrucieństwa, bezmyślności przeraża i odstręcza. Ale jest też przy tym niezwykle wiarygodne. O taki efekt pani chodziło?
– Zacznę od końca: z całą pewnością chodziło mi o efekt wiarygodności. Starałam się czerpać z tego, co mnie otacza: z zasłyszanych historii, z doświadczeń przyjaciół i swoich własnych. Rozmawiałam z ludźmi, których wiedza mogła mi się przydać, na przykład ze znajomymi z policji, z prokuratury czy z przyjaciółmi, którzy znają się na funkcjonowaniu radarów meteorologicznych (ci, którzy przeczytali książkę, wiedzą, o co chodzi). Akurat tak się też składa, że mam w swoim otoczeniu sporo osób związanych z edukacją i to im zawdzięczam obraz szkoły, który przekazuję. Trudno ukryć, że nie jest on różowy. Różowe nie jest też moje miasteczko, ale nie mam wrażenia, żebym je jakoś specjalnie demonizowała. Być może jest to po prostu obraz odbiegający od tego, co jest teraz w modzie, to znaczy od sielskiej-anielskiej prowincji, do której mieszczuchy uciekają od zepsutego miasta. Ja tylko pokazuję, że to miejsce też nie jest takie anielskie. Opisuję miejscowość, która jest w momencie pewnego przejścia. Jeszcze niedawno była ot, taką sobie niewielką wsią, a nagle, niemal z dnia na dzień, stała się atrakcyjnym miejscem, w którym ludzie osiedlają się na potęgę.
• Pisze pani o tym, jak zmienia się lokalna społeczność?
– Jeszcze niedawno była to półrodzinna wspólnota. Teraz ludzie się nie znają i zaczynają się od siebie izolować. Nie idealizuję przeszłości. Zamknięte wspólnoty też mają swoje grzechy. Ale dla mnie to, co przychodzi, nie jest wcale lepsze. Zastanawiam się, czy jest jakiś złoty środek i staram się go pokazywać. Piszę o ludziach, którzy pomagają sobie w potrzebie, a przynajmniej wspierają się, jak potrafią. Próbują znaleźć wspólny język. To jest chyba optymistyczne.
• Weszła pani w rejony niewidoczne na pierwszy rzut oka i niezbyt dla oka miłe. A przecież nie chcemy oglądać się w lustrze, które bezlitośnie demaskuje nasze defekty. Tymczasem pani z premedytacją podarowała czytelnikom lekcję trudnej prawdy. Swoich bohaterów również pani nie oszczędziła.
– Nie chcę nikogo pouczać, nie czuję się dobrze w roli kaznodziejki. Poza tym, uważam, że nie jesteśmy wcale tacy źli, nie trzeba nas bez przerwy biczować trudnymi prawdami. One i tak nie docierają do tych, do których powinny. Nie mam co do tego złudzeń. Chciałam opowiedzieć ciekawą, zaskakującą historię. To wszystko. Oczywiście, ta historia musiała się wydarzyć w jakimś świecie, dotyczyć spraw, które mnie obchodzą. Inaczej zanudziłabym samą siebie i to znudzenie na pewno udzieliłoby się książce. Moi bohaterowie, i kobiety, i mężczyźni, to ludzie, którzy nie dają sobie dmuchać w kaszę, jak w piosence Grzesiuka \"z szaconkiem, bo się może skończyć źle”. Ale też specjalnie nie rozczulają się nad sobą. Są nawet bardziej twardzi dla siebie niż dla innych. Jeśli przytrafia się im coś trudnego, otrzepują się i idą dalej. Można powiedzieć, że śmiech to ich ostatnia linia obrony. Stąd też pewnie opinie, że napisałam bardzo śmieszną książkę (śmiech). To też oznacza, że ilu czytelników, tyle punktów widzenia. I oczywiście każdy z nich jest jednakowo uprawniony, niezależnie od moich chęci czy zamierzeń. Czytelnik ma zawsze rację.
• Zna pani takie miasteczka jak Gosztów? Czy \"Gosztów” jest wszędzie w Polsce, to taka nasza mała ojczyzna?
– Mieszkam w Chotomowie pod Warszawą. Poniekąd jest to taki właśnie \"Gosztów”. Zapożyczyłam stąd trochę realiów, przede wszystkim krajobraz, topografię i parę z tych zmian, które opisuję. To też jest wieś, która bardzo się rozrasta, infrastruktura za tym nie nadąża, starzy mieszkańcy nie zawsze dogadują się z nowymi, a lokalna władza rozpieszcza nas głównie przed wyborami. Ale to jest też miejsce, które bardzo lubię. Generalnie dobrze się tu mieszka. Wymyślając Gosztów nie miałam jakiś szczególnych ambicji, żeby czynić z niego metaforę Polski, taką \"małą Polskę”. Nie wiem, jak jest gdzie indziej. Przez całe swoje życie mieszkałam tylko w dwóch miejscach, oddalonych od siebie o kilka kilometrów. Myślę, że tu szczególne problemy rodzą szczególne napięcia. Ale pewnie tak jak wszędzie, chodzi przede wszystkim o to, czy możemy się ze sobą dogadać.
• W tę historię wpisana jest także zagadka kryminalna, właściwie od niej wszystko się zaczyna i na niej wszystko się kończy. Ma pani jakąś szczególną słabość do kryminałów?
– To prawda, mam słabość do kryminałów. Uległam też modzie na kryminały skandynawskie, z czego sobie zresztą w książce żartuję. Moim ulubionym autorem jest islandzki pisarz Arnaldur Indriđason, ale gdybym miała wskazać swoje inspiracje przy pisaniu \"Zbiegu okoliczności”, byłby to kryminał anglosaski, z Agatą Christie na czele. Chyba nikt tak jak Anglosasi nie potrafi portretować małych społeczności, z pozoru cichych i niewinnych, słodkich jak dojrzała śliwka, którą toczy robak (śmiech). Kryminał usprawiedliwia zaglądanie do różnych miejsc, obserwowanie ludzi w granicznych sytuacjach. Choćby dlatego jest dobrym narzędziem krytyki społecznej. No i znakomicie porządkuje opowiadanie.
• Jest pani pisarką, ale też współscenarzystką seriali \"Brzydula” czy \"Na Wspólnej”. Co pani sprawia większą frajdę: pisanie książek, czy scenariuszy? A co jest bardziej wymagającą sztuką?
– Od słowa \"sztuka” wolę słowo \"rzemiosło”. Pisanie scenariuszy wymaga oczywiście o wiele większej dyscypliny i o wiele mniejszej samodzielności. Jest to po prostu praca zespołowa. Pisząc książkę, sam jesteś sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Wymyślasz postaci, język, stwarzasz pewien świat, panujesz nad nim. No i nie piszesz na czas. Już to można nazwać frajdą. Ale pisanie to tak czy inaczej praca. Książki nie piszą się same.
• Zapytam prowokacyjnie: scenariusze dla pieniędzy, książki dla przyjemności?
– Wszystko, co robię, staram się robić uczciwie, użyję staroświeckiego słowa: sumiennie. Inaczej to po prostu nie ma sensu.
• Jest pani socjologiem z wykształcenia, ma pani na koncie różnorodne doświadczenia zawodowe. Ile i jakich zbiegów okoliczności doprowadziło do tego, że zawodowo zajmuje się pani pisaniem?
– Takim zbiegiem okoliczności był na pewno konkurs wydawnictwa Świat Książki na powieść dla kobiet. Dowiedziałam się o tym przypadkiem, specjalnie na konkurs napisałam książkę (\"Halo Wikta”) i udało mi się go wygrać. Wcześniej nie myślałam na poważnie o tym, żeby pisać książki. Od tego momentu rozpoczęła się moja przygoda z pisaniem, chociaż staram się nie tracić kontaktu z socjologią. Można powiedzieć, że każde spotkanie jest pewnym zbiegiem okoliczności, nigdy nie wiadomo, co z niego wyniknie. Może nowa książka?
• Nazwisko Pisarzewska zobowiązuje?
– Nie wiem, jak jest naprawdę, ale gdzieś wyczytałam, że to nazwisko pochodzi od psa, nie od pisania. W związku z tym nie mam wobec niego wielkich zobowiązań. Mogę śmiało zejść na psy (śmiech).
Czytelnik ma zawsze rację. Rozmowa z pisarką Katarzyną Pisarzewską
Moi bohaterowie, i kobiety, i mężczyźni, to ludzie, którzy nie dają sobie dmuchać w kaszę, jak w piosence Grzesiuka \"z szaconkiem, bo się może skończyć źle”. Ale też specjalnie nie rozczulają się nad sobą. Są nawet bardziej twardzi dla siebie niż dla innych. Jeśli przytrafia się im coś trudnego, otrzepują się i idą dalej. Rozmowa z pisarką Katarzyną Pisarzewską.
- 23.08.2013 14:18
Reklama













Komentarze