„Na LSM” lub „na Czechów” – to często słyszeli mieszkańcy Lublina, którzy gromadnie czekali na postoju taksówek w czasach PRL. Żeby było jasno: słyszeli od taksówkarza, podjeżdżającego na postój. A co, jeśli ktoś chciał jechać np. na Bronowice czy do centrum? Stał dalej i cierpliwie czekał na kolejnego „łaskawcę” w taksówce.
Takie przypadki zdarzały się, chociaż nie były regułą. Faktem jest, że taksówkarze w czasach PRL byli przed długi czas elitą. Niektórzy zarabiali też tyle, że po kilku latach kręcenia za kółkiem „taryfy”, stawiali własny, pokaźny dom jednorodzinny. Polacy byli skazani na taksówki. Ci, których było na to stać. Mało kto miał w latach 70. własny samochód. Na miejską komunikację nie zawsze można było liczyć. Autobusy się psuły, awarie prądu unieruchamiały trolejbusy i pozostawało albo iść pieszo albo na najbliższy postój taksówek, gdzie najczęściej stało już w kolejce kilku lub więcej chętnych. Taksówek nie było zbyt wiele, dlatego czasami w takiej kolejce trzeba było swoje wystać. A i tak taksówkarz mógł sugerować swoją trasę.
ZA BLISKO, NIE JADĘ
Niektórzy też pamiętają, że były przypadki, kiedy kierowca odmawiał kursu, twierdząc że mu się nie opłaca, bo to krótki kurs albo że tam gdzie chcemy jechać, są dziury w jezdni. - Pamiętam jak kiedyś taksówkarz nie chciał mnie zabrać w nocy z Pocztowej na Mickiewicza, bo stwierdził, że to mu się nie opłaca, że za blisko – wspomina Marek Krawczyk z Lublina. – Kolejny to samo. Dopiero następny się zgodził, ale całą drogę marudził, że to krótki kurs.
Bywały postoje TAXI, na których działy się dantejskie sceny. Jednym z nich był właśnie postój przy ul. Pocztowej – obok Dworca Głównego PKP. Wystarczyło, że ostatni pociąg z Warszawy miał opóźnienie, żeby w tym miejscu dochodziło wręcz do bitwy o wolną taksówkę. Nic dziwnego, bo przy większym opóźnieniu nie było już żadnego autobusu czy trolejbusu. Zdarzało się, że na taksówkę trzeba było czekać w kolejce nawet godzinę. Ci, którzy mieszkali w miarę blisko od dworca, decydowali się na nocny spacer. Gorzej, jak ktoś miał ciężką walizkę...
TOPOGRAFIA W GŁOWIE
Nie każdy mógł zostać w PRL taksówkarzem, bo nie każdy miał własny samochód, żeby go przeznaczyć akurat na taksówkę. Kupno nowego auta wymagało albo talonu albo dużych znajomości. Używane z kolei były bardzo drogie. Tylko w takim systemie ekonomia rządziła się absurdalnymi prawami, według których używany, kilkuletni samochód był dużo droższy od nowego. Oprócz posiadania samochodu, chętny do tego zawodu musiał też zdać dość trudny egzamin m. in. z topografii miasta. Nikt wówczas nawet nie śnił, że za kilkadziesiąt lat wystarczy GPS, żeby sprawnie poruszać się po świecie. Wtedy taksówkarz musiał dokładnie wiedzieć, jak dojechać na konkretną ulicę. Do tego najkrótszą drogą.
Po zdaniu egzaminu samochód przeznaczony na taksówkę musiał mieć zamontowany taksometr, oznaczenie TAXI na dachu i numery na drzwiach. Taksometr co jakiś czas musiał przechodzić też homologację. A i tak zdarzały się co rusz przypadki, że taki taksometr podejrzanie szybko zmieniał kolejne cyferki z należnością za przejazd.
- Kiedyś jechałem z Kunickiego na uczelnię i miałem przygotowaną kwotę za przejazd – mówi Andrzej Doszko. – Wiedziałem mniej więcej, ile zawsze płaciłem. A tu się okazało, że już koło Victorii licznik wskazywał taką kwotę za kurs, że zabrakłoby mi pieniędzy. Udałem, że o czymś zapomniałem i poprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał. Nie był zachwycony.
KORBA W RUCH
Jeszcze w latach 90. w wielu miastach – również w Lublinie – można było spotkać na peryferiach tabliczki z napisem „II strefa”. Oznaczało to, że za takim znakiem obowiązywały już inne stawki, o wiele wyższe za przejazd taksówką. Taksometr wtedy kręcił się jak szalony.
W latach 60. i 70. ub. w. na postojach taksówek można było spotkać głównie poczciwe „warszawy”, które były wówczas najbardziej popularnymi autami osobowymi. Miały dość wytrzymałe zawieszenie, co było ich dużym atutem na dziurawych drogach. „Warszawy” były proste w naprawie, wygodne, a w środku było dużo miejsca. Tak jak wiele innych samochodów z tamtych lat można je było odpalić na korbę. Było to dobre rozwiązanie zwłaszcza w zimie przy słabym akumulatorze. Żadnych zawodnych cudów elektroniki.
KILKASET KM DZIENNIE
Lata 70. i 80. to już era fiatów i polonezów. Taksówkarze jeździli też ładami, wołgami, skodami, daciami czy wartburgami. Na brak klientów nikt wtedy nie narzekał. Starsi „taryfiarze” wspominają, że były dni, kiedy nie mieli czasu nawet na obiad. - Pamiętam, że swoją warszawę odpalałem rano i gasiłem dopiero o drugiej czy trzeciej w nocy, jak wracałem do domu – opowiada Józef Przytuła, dawny lubelski taksówkarz. – Nie gasiłem jej, bo cały czas miałem kursy. Nawet kilkaset kilometrów dziennie robiłem. Warszawy to były dobre auta. Radziły sobie na wertepach, a jak coś się zepsuło, to było łatwe w naprawie. Żadnej elektroniki jak dzisiaj, ani komputerów. Większość rzeczy sam w niej robiłem i nie trzeba było mieć specjalistycznych narzędzi.
Marzeniem każdego taksówkarza był jednak mercedes, którego kupno były w zasadzie poza zasięgiem statystycznego Polaka. Kosztował krocie. W dobie kryzysu, kiedy benzyna była na kartki, to właściciele diesli, a takimi mercedesami jeździli taksówkarze, patrzyli na pozostałych z góry. Olej napędowy mogli kupować bez żadnych ograniczeń.
Co ciekawe, o ile właściciel dużego fiata czy łady mógł na kartki kupić 45 litrów benzyny miesięcznie, to taksówkarz już 250 litrów.
RADIO-TAXI DLA WYBRANYCH
Właściciele mercedesów dokonywali cudów, żeby te często już mocno wyeksploatowane auta wciąż jeździły, zarabiały na siebie i budziły zachwyt pasażerów. Byli tacy, którzy „polowali” na te samochody na postoju, żeby się tylko przejechać mercedesem.
Z taksówek korzystano przede wszystkim na postoju. W nieco lepszej sytuacji byli ci, którzy mieli telefon w domu. Na niektórych postojach, m.in. obok hotelu Europa przy pl. Litewskim był zainstalowany aparat telefoniczny specjalnie dla taksówkarzy. Zdarzało się, że odbierali. Nie była to jednak usługa powszechnie dostępna i popularna. Zazwyczaj trzeba było jednak odstać swoje na postoju.
Jeżdżenie od tzw. słupka do słupka przynosiło przyzwoite zarobki, ale największe pieniądze zarabiali taksówkarze, którzy mieli swoich stałych klientów. Byli to m. in. właściciele straganów, którzy jeździli taksówkami po Polsce za towarem – głównie odzieżą. Z Lublina i okolic najczęściej jeździło się do Rembertowa i na słynnego „Różyca” na warszawskiej Pradze. Taka współpraca przynosiła taksówkarzowi stały i całkiem niezły dochód. Dwa kursy w tygodniu wystarczały, żeby nie stać na postoju w oczekiwaniu na klienta.
„KURSY ŻYCIA”
Opłacalna była także znajomość wśród portierów i kelnerów restauracji, którzy zamawiali dla gościa taksówkę. Mieli też za to „odsyp”. Podobnie zarabiali ci taksówkarze, którzy wiedzieli gdzie zawieźć klienta spragnionego damskiego towarzystwa. Nie dosyć, że klient płacił za kurs, to dostawali też często dodatkowe pieniądze od właściciela ówczesnej „agencji towarzyskiej”. Wszystkim się to opłacało.
Wielu dawnych taksówkarzy wspomina, że w swojej karierze mieli swój „kurs życia”. To był np. obcokrajowiec, który za kurs z hotelu Unia na Okęcie płacił np. dziesięć dolarów; tyle wtedy wynosiła miesięczna pensja w Polsce. Takie zlecenia pamięta się do końca życia.
W latach 80. w Polsce zaczęły powstawać pierwsze przedsiębiorstwa taksówkowe Radio-Taxi. Także w Lublinie. Szybko się jednak okazało, że rentowność takich firm w ramach państwowych przedsiębiorstw jest zupełnie nierentowna i przynosi same straty.
W czasie transformacji ustrojowej powstało już tyle firm przewozowych, że ci, którzy wcześniej psioczyli na taksówkarzy, którzy sami wybierali, gdzie chcą jechać, mogli wreszcie spełnić swoje marzenia – to taksówkarz od tej pory czekał na pasażera, a nie odwrotnie. Nagle się okazało, że taksówek jest więcej niż chętnych do korzystania z nich. A taksówkarzem może dziś zostać każdy. Nawet nie musi mieć swojego samochodu ani znać miasta.













Komentarze