– Pisaliście o podziemiach. Miałbym coś do dodania do tej waszej historii. Bo po rozmowie ze swoim znajomym z Wojciechowa uznałem, że opowieść mojego ojca z 1939 roku i jego wspomnienia z czasów PRL-u układają się w całość.
• To może zacznijmy od pana historii rodzinnej.
– Urodziłem się w 1926 roku. Latem 1939 roku, kiedy już było wiadomo, że będzie wojna, rodzice wysłali mnie do dziadków na wieś. I we wrześniu, kiedy wojna wybuchła, nie było mnie w Lublinie. Mieszkaliśmy wówczas przy Rynku 14. Nie ma dziś śladu po tej oficynie. Ale kiedy na początku września Niemcy tak bardzo bombardowali Lublin, rodzice z moim rodzeństwem, moją ciotką i dwójką jej dzieci ze Starego Miasta poszli do znajomego ojca. On mieszkał przy ulicy Zielonej i pod tą kamienicą były solidne piwnice. Tam moi bliscy się schronili. Niestety, nie znam numeru tego domu.
• Rodzice to panu opowiadali czy rodzeństwo?
– Ojciec. Jak później przyjechali do mnie na wieś, ojciec powiadał o tej piwnicy przy ul. Zielonej i o tym, że wraz z grupą innych osób, które siedziały w tej kryjówce, wyszli z niej w okolicach kościoła Bernardynów.
• Tego przy placu Wolności? Pod ulicami i domami z ulicy Zielonej?
– Tak. Ojciec mówił, że wyjście było za kościołem, a to już ulica Dolna Panny Marii. Dziś chyba jest tam parking. Wówczas nie zrobiło to na mnie wrażenia. Ojciec opowiadał, ja słuchałem, jak całej relacji z tego, jak przeżyli bombardowanie. Teraz wydaje się to wręcz niewiarygodne.
• Ale na placu Wolności były kilka lat temu prowadzone prace archeologiczne, dokopano się wówczas do fundamentów dawnej wieży ciśnień. Gdyby były lochy czy piwnice, to by ktoś w nie wpadł.
– Wieża ciśnień jest bliżej ul. Wróblewskiego, oni musieli iść bliżej ul. Przechodniej i Bernardyńskiej.
• Mimo wszystko, nieprawdopodobne…
– Też tak sądziłem. Do momentu, gdy o swoich odkryciach nie opowiedział mi mój znajomy z Wojciechowa, Ryszard Borkowski. W czasach, gdy pracował w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym, remontowali kamienicę przy ul. Przechodniej. I tam w piwnicach natknęli się na lochy. To by potwierdzało historię mojego ojca.
• W kamienicy przy Rynku 14 pewnie też były i są ciekawe piwnice.
– Więcej wiem o tych pod kamienicą przy Rynku 10, gdzie mieszkaliśmy wcześniej. Ja się tam nawet trochę bałem chodzić. Piwnice były wysokie na jakieś 5 metrów. Wchodziło się do nich z głównej bramy w prawo, a nie z naszej oficyny. Najpierw było wielkie pomieszczenie, taka przestrzeń chyba pod całym domem, a z niego szło się niżej do mieszkania. Oświetlone zaledwie żarówką i małym okienkiem wychodzącym na Rynek. Mieszkała tam rodzina z trzema synami. Byli już dorośli. Oni potrafili zejść poniżej swojego mieszkania – nie wiem poziom albo dwa i poruszać się między piwnicami innych kamienic. A tam Żydzi mieli swoje magazyny.
• Rozmawiamy o sytuacji sprzed II wojny światowej.
– Tak, tak. Stare Miasto wyglądało zupełnie inaczej, proszę sobie wyobrazić, że stojąc pod \"10” nie widziałaby pani \"14” ani \"15” i dalszych domów, bo taki był na Rynku tłum. Rzeka ludzi. Szli w stronę Bramy Grodzkiej i na Krakowskie Przedmieście. Z \"14” wybiegali chłopcy, którzy uczyli się tu w żydowskiej szkole. To była szkoła dla bogatych Żydów, ci biedniejsi uczyli się razem z nami w szkole przy Jezuickiej.
• Chodził pan do szkoły dla chłopców?
– Nie, to była koedukacyjna szkoła, miała siedzibę tak gdzieś w okolicach dzisiejszego Teatru Andersena. Mój dobry znajomy, Żyd, który już niestety zmarł w Ameryce to szkolna przyjaźń, właśnie z tej szkoły. Często widzieliśmy, jak do chederu pod \"14” szli chłopcy, każdy miał śniadanie. A w tamtym czasie większość dzieci ze Starego Miasta jak były głodne, to wychodziły z domu. No i zdarzało się, że kradli tym z chederu te śniadania.
• Biegał pan z kolegami po staromiejskich piwnicach?
– One wtedy były używane na magazyny i mieszkania. W każdym domu były warsztaty albo sklepy. W naszej kamienicy mieszkał właściciel sklepów przy ul. Lubartowskiej. A po drugiej stronie bramy szklarz. Ale on nie miał zakładu tylko pracował u klientów. Pod \"14” był zakład szewski, tak malutki, że szewc siedział bokiem do wejścia, żeby móc pracować. Klienci stali na ulicy. W kamienicy numer 11 była w podwórku piekarnia, obok cukiernia, jeszcze dalej stolarz. Pod \"8” po prawej stronie od bramy na parterze była bożnica, a na piętrze pokoje z panienkami.
• W tej czerwonawej, tam gdzie teraz jest Urząd Miasta?
– Tak. Ale nie tylko tam. Niemal w każdej kamienicy były takie pokoje. Przyjeżdżały dziewczyny ze wsi albo małych miasteczek i tak zarabiały. Wieczorami na Starym Mieście ludzi było więcej niż w ciągu dnia. Elegancko ubrani. Pod \"19” była restauracja, jak były mordobicia, to tam. Ale jak panią bardziej interesują piwnice i lochy, to polecam lekturę starych testów Ryszarda Jarugi. W latach 60. i później publikował on opowieści o wyprawach do lubelskich piwnic. I ciągle w gazetach o wrażeniach opowiadał.
Teraz jestem na emeryturze, ale za PRL-u pracowałem miedzy innymi w Miejskim Przedsiębiorstwie Robót Budowlanych. Pewnego razu mieliśmy zlecenie w kamienicy przy ulicy Przechodniej. Trzeba tam chyba było wzmocnić fundamenty czy coś innego robiliśmy w piwnicach, nie pamiętam, bo to były lata 70. No i natrafiliśmy na przejście i korytarz biegnący w stronę kościoła pw. Piotra i Pawła. Kierownik z inspektorem nadzoru zeszli tam, poszli kawałek i w wrócili. Mówili, że powietrze tam było kiepskie, natrafili na jakieś drzwi z krzyżem. Dalej nie szli. A robotnikom kazali wszystko zabetonować, żeby nikomu nie przyszło do głowy tam wchodzić. Tam mieszkali ludzie, bawiły się dzieci.
Opowieść Ryszarda Jarugi
Zmarły w 2006 roku artysta malarz w 1957 roku włączył się do prac grupy badaczy lubelskich podziemi. Działał tam na zlecenie ówczesnej Katedry Historii Architektury Polskiej Politechniki Krakowskiej. W 1960 roku w \"Kalendarzu Lubelskim\" ukazał się obszerny tekst dotyczący lubelskich podziemi (można go znaleźć na stronach Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN).
Przypomina w nim średniowieczne opisy inwentarzowe budynków, zachowane w starych księgach wójtowskich i fakt, że ówczesne władze miejskie były zainteresowane piwnicami, gdyż pobierały opłatę od każdej beczki wina składowanej w podziemiach. \"Wejścia do piwnic sytuowane były od ulicy, co stanowiło duże udogodnienie, gdyż towar mógł być wyładowywany bezpośrednio do podziemi. Ponadto dla własnego, wewnętrznego użytku, robiono drugie wejście od wnętrza budynku. Przykładem takich wejść od ulicy do piwnic są domy przy ulicy Grodzkiej”.
Pisze o kamienicy nr 17 w Rynku \"gdzie na I kondygnacji piwnic zachowany jest fragment stropu gotyckiego, co świadczy, że część naziemna była kiedyś budynkiem, wybudowanym w stylu gotyckim”. (…) \"Z każdego kąta wieje stęchlizną i tajemnicą. Fantastycznie wyglądają mroczne korytarzyki, oświetlone latarkami. Światło z trudem przebija się przez wieczną noc. Jest duszno. Cienie ponuro kołyszą się na ścianach lub zapadają nagle we wnęki i załamania korytarzy. Wychodząc doznajemy uczucia, jakby ktoś wołał lub przytrzymywał nas za nogi. Ale to tylko takie uczucie. Z rozkoszą witamy jasne słońce i błękitne niebo, rozciągające się nad miastem”.
Przypomina historię z 1958 roku, kiedy przy wylocie ul. Podwale na ul. Królewską zapadły się dzikie podziemia i jezdnia. A nawet to jak w roku 1917 lub 1918 na Wieniawie, w czasie przejazdu artylerii austriackiej pod działem zapadła się jezdnia, a w 1930 poważnej awarii uległ dom narożny przy ul. Królewskiej i Krakowskim Przedmieściu.
Lublin od spodu. Wersja osobista
Rozmowa z Mieczysławem Zychem, mieszkańcem przedwojennego Starego Miasta.
- 07.12.2012 14:36

Reklama













Komentarze