Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Kryminalny Lublin: Kieszonkowcy z czasów PRL

Przed laty zawsze mogli liczyć na obfity łup: gotówkę. Bo nie było wtedy ani kart kredytowych, ani kont bankowych. Mieli swoje ulubione miejsca, szkolili się na Starym Mieście, a od czasu do czasu jeździli na gościnne występy.
Kryminalny Lublin: Kieszonkowcy z czasów PRL
(fot. Jacek Świerczyński / archiwum)

Jednym z najbardziej znanych kieszonkowców z lat 70. był złodziej o ksywie „Palma”. Przystojny, zawsze elegancko ubrany, stronił od alkoholu.

Już na pierwszy rzut oka budził zaufanie. Nic dziwnego, że mało kto podejrzewał go o złodziejstwo. Kradł przede wszystkim w autobusach. Nie miał wspólników, zawsze działał w pojedynkę.

Szkoła kieszonkowców

- Był tak cwany, że mimo nalotów na swoje mieszkanie na Starym Mieście, nigdy nic na niego nie mieliśmy - mówią byli milicjanci. - Nawet na skarpetki miał paragon. Trudno było mu cokolwiek udowodnić.

„Palma” był homoseksualistą. Najczęściej można go było spotkać w okolicach toalet na Pl. Litewskim. Dawno już nie żyje. Nikt z komendy nie pamięta, czy w końcu udało się go złapać kiedykolwiek na gorącym uczynku, czy też do końca pozostał bezkarny.

Starsi milicjanci wspominają też jedną z wielu kobiet w tym fachu. Ta, którą zapamiętali, była jednak wyjątkowa, bo z uwagi na urodę wszyscy mężczyźni się za nią oglądali. Skończyła jak najgorzej dla kieszonkowca: wpadła na gorącym uczynku.

Lwów miał swoją słynną przedwojenną szkołę kieszonkowców, miał ją również Lublin: na Starym Mieście. Mieściła się tam jeszcze w latach 70. w opuszczonych i przez nikogo nie odwiedzonych podziemiach.

Lekcja z zasłonki

- W małym lokum przyszli adepci tego fachu uczyli się, jak np. okraść kogoś w tłoku - opowiada były funkcjonariusz ówczesnej milicji. Ścieśniali się jeden obok drugiego i po kolei ćwiczyli jak niepostrzeżenie wyjąć komuś z kieszeni portfel czy otworzyć torebkę.

Swego czasu modne (i zarazem kosztowne) były wieczne pióra. Niektórzy nosili je dla szpanu w górnej kieszeni marynarki. I o tym, jak je ukraść też uczono w lubelskiej szkole. Sposób był dość prosty: złodziej trzymał zwiniętą w rulon gazetę, podchodził do swojej ofiary i zaczepiał wewnętrzny brzeg zwiniętej gazety o skuwkę. Potem już tylko wystarczyło delikatnie wysunąć pióro w kieszeni. Dla okradanego było niewidoczne: schowane w środku rulonu, który złodziej przekręcił w swoją stronę.

Inna „lekcja” była poświęcona tzw. zasłonce. Złodziej uczył się, jak dostać się do damskiej torebki. Najpierw obserwował przyszłą ofiarę np. w sklepie. Interesowało go, gdzie chowa portfel. Potem czekał na dogodny moment, np. w autobusie. Podchodził do ofiary z przewieszoną kurtką, kładł ją na torebce i potem otwierał ją i wyciągał portfel. Nikt nic nie widział…

A co ty Zbysiu taki zziajany

Również tu, na Starym Mieście, złodzieje uczyli się, jak wyjmować portfel z tylnej kieszeni nie dotykając go: wsuwali palce do kieszeni i podciągali podszewkę, aż portfel sam wyjdzie.

- Dzisiaj kieszonkowiec nie zawsze może liczyć na obfity łup - mówią byli mundurowi. - Kiedyś gotówkę nosiło się ze sobą, kto tam słyszał o kartach do bankomatu czy kontach? Dziś złodziej jak dostanie w ręce kartę zamiast pieniędzy, to niewiele z nią zrobi. Chyba, że wśród dokumentów znajdzie zapisany PIN. To tak jak z kradzieżami samochodów. Kiedyś to była plaga, dziś rzadko kradnie się auta. A pamiętam jeszcze, jak jeden gość kupił sobie nowego malucha i bał się, że mu go ukradną. I któregoś razu siedział od godz. 20 do rana na parkingu i pilnował go. Ukradli go między 5 i 6 rano. Akurat wtedy mi się przysnęło…

Pod koniec lat 70. w Lublinie właściciel zakładu betoniarskiego nie zauważył, jak kieszonkowiec wyjął mu w autobusie z kieszeni 70 tys. zł. Równowartość miesięcznej pensji. Od razu poszedł na komisariat. Podał rysopis domniemanego sprawy. Pasował jak ulał do znanego w mieście złodziejaszka.

- Pojechaliśmy go szukać - opowiada były milicjant. - Traf chciał, że akurat jechał autobus, a kolega - w środku - zobaczył znanego nam kieszonkowca. Dziwnie dyszał.

Zatrzymali autobus i weszli do środka. Złodziej na ich widok zaczął się nerwowo zachowywać. Usiłował coś chować między siedzenia.

- A co ty Zbysiu taki zziajany?

- Biegłem do autobusu - odparł.

- A co tam chowasz?

Okazało się, że Zbysiu chciał ukryć swój łup z autobusu innej linii. Równo 70 tys. zł.

Dwa lata „do przodu”

W Lublinie kieszonkowcy mieli kilka swoich ulubionych miejsc: był to przed wszystkim Plac Litewski i tzw. Berza, czyli Dworzec Główny PKP. To w tych miejscach planowali „dzień pracy”. A po robocie większość z nich spędzała wieczory w Lubliniance lub Europie.

Najwięcej kieszonkowców mieszkało na Starym Mieście. I to oni najczęściej grasowali w autobusach. Prawdziwą zmorą byli w latach PRL nieletni. Nawet dziesięciolatki. Do tego procederu nierzadko zmuszali ich rodzice. Zatrzymani trafili przed sąd, który skazywał ich na zakład poprawczy. Rodzice zazwyczaj robili w sądzie duże oczy i z niedowierzaniem mówili: To niemożliwe, mój synek złodziejem???

- Taki 16-latek dostawał przykładowo wyrok pobytu w zakładzie do 21. roku życia - mówi nasz rozmówca. - Po dwóch latach w poprawczaku był już pełnoletni. Żeby tak długo nie siedzieć, to na pierwszej przepustce po osiągnięciu pełnoletniości dawał się zatrzymać na kradzieży. Wtedy dostawał co najwyżej - jako już dorosły - rok więzienia. Tamto już się nie liczyło. W ten sposób zamiast wolności w wieku 21 lat, był dwa lata „do przodu”.

200 zdjęć

Kieszonkowcami w latach PRL zajmowała się specjalna grupa milicjantów, którzy dyżurowali w IV komisariacie przy ul. Cichej. Wcześniej nikt ich specjalnie nie szkolił. Sami nauczyli się, jak rozpoznać z daleka kieszonkowca, co robić, żeby go nie spłoszyć. Ta „nauka” działała też w drugą stronę. Po pewnym czasie niektórzy z kieszonkowców zaczęli im się kłaniać.

- Nawet dzisiaj niektórych spotykam - mówi jeden z emerytowanych funkcjonariuszy. - Jeden z nich powiedział mi kiedyś tak: widzi pan, ja jestem od tego, żeby kraść, a pan, żeby mnie złapać.

Ale nie zawsze było tak miło.

- Zdarzało się, że kiedy wchodziłem z żoną do lokalu, to ktoś krzyczał: „uwaga, pies!”. Bywały też i groźby. To niestety jest wkalkulowane w ten zawód.

Goście z Radomia

Bywało i tak, że w milicyjnych kartotekach mieli ponad 200 zdjęć kieszonkowców. To tych „swoich”. Sytuacja skomplikowała się, kiedy złodzieje zmieniali swoje rewiry. Do Lublina przyjeżdżali wówczas na gościnne występy ich odpowiednicy z innych miast, głównie z Radomia.

- Wcześniej jednak mieliśmy „cynk” z tamtejszej komendy, że będziemy mieć gości - mówi były mundurowy z Lublina. - My również informowaliśmy inne komendy, że lubelscy kieszonkowcy wybierają się do nich. Wraz z taką informacją wysyłaliśmy sobie zdjęcia złodziei.

Ci - przyłapani na gorącym uczynku - nie tracili rezonu. Jedno z ich ulubionych powiedzeń brzmiało: „tyram chamie, czuję chajs”. Cyganie, których w tym fachu także nie brakowało, nazywali milicjantów „hałada”.

- Kodeks honorowy kieszonkowców? - pytam.

- Daj pan spokój, to bujda.

- Tyle lat minęło, a pan jednak chce pozostać anonimowy…

- Proszę pana, ja nie chcę rozgłosu, swoje robiłem, nigdy się nie sprzeniewierzyłem mundurowi, ale dzisiaj - jako dziadek i emeryt - nie potrzebuję rozgłosu.


Podziel się
Oceń

Komentarze

Reklama